Na rynek zaplecza budownictwa wpływają ostatnio dwa czynniki - kryzys w sektorze bankowym przekładający się na zahamowanie inwestycji komercyjnych oraz spadek cen materiałów budowlanych. Z jednej więc strony przedsiębiorstwa zaopatrujące budownictwo muszą się liczyć z korektą zakładanych zysków związaną ze znacznym zmniejszeniem liczby inwestycji (w przypadku przedsięwzięć mieszkaniowych mówi się nawet o 30-40-proc. spadku w 2009 r.).
Z drugiej mogą liczyć na odblokowanie sektora zamówień publicznych, który nie tylko przejmuje rolę lokomotywy budownictwa, ale nabiera tempa dzięki bardziej akceptowalnym budżetom i łatwiejszemu przeprowadzaniu postępowań przetargowych.
Ostatnie lata to przecież okres blokady wielu inwestycji publicznych, w których przetargi nie mogły zostać rozstrzygnięte z powodu przedstawiania ofert wykonawczych wielokrotnie przekraczających wysokość zakładanych wydatków.
Kryzys na rynku kredytów bankowych w połączeniu ze spadkiem cen materiałów budowlanych wpływa na powolne przewartościowanie sektora - z rynku wykonawcy, który przez ostatnie miesiące dyktował warunki realizacji inwestycji, powoli staje się on rynkiem inwestora, który spokojniej może przeprowadzać procedury przetargowe, bez obawy, że w okresie od ustalenia budżetu inwestycji do wyłonienia wykonawcy koszty realizacji wzrosną o kilkadziesiąt procent.
- Rzeczywiście, obecnie mamy do czynienia bardziej z rynkiem inwestora, ale to dobrze - uważa Sławomir Szpunar, dyrektor marketingu Isover Polska i Europa Wschodnia z Grupy Saint-Gobain. - Po okresie dużych niedoborów i fluktuacji zatrudnienia w budownictwie, obserwujemy powrót do bardziej normalnej sytuacji. To szansa na odbudowanie profesjonalizmu, podniesienie jakości w budownictwie. Nadal jednak istnieje zagrożenie spowodowane presją na cenę w oderwaniu od jakości oraz brakiem doświadczenia inwestorów indywidualnych, którzy mogą paść ofiarą takich pozornych oszczędności ze strony wykonawców.
Na razie wydaje się, że jesteśmy jeszcze w okresie przejściowym - kiedy warunki dyktują banki finansujące przedsięwzięcia budowlane. Wraz z załamaniem światowego ładu finansowego, nie tylko zaostrzyły one warunki przyznawania kredytów, ale całkowicie przeorientowały politykę wspierania inwestycji, ostrożniej podchodząc do projektów komercyjnych, a przenosząc zainteresowanie na inwestycje z udziałem sektora publicznego lub wspieranych przez państwo.
- Nie mamy do czynienia ani z rynkiem wykonawcy, ani inwestora, tylko z rynkiem banków - uważa Marek Skwarski, członek zarządu Konsorcjum Stali.
- To instytucje finansowe decydują o być albo nie być inwestycji komercyjnych i mieszkaniowych w Polsce. Banki z kolei niechętnie kredytują inwestycje z powodu niepewności co do perspektyw rozwoju gospodarczego naszego kraju. Nieco lepsza sytuacja jest jeżeli chodzi o przedsięwzięcia infrastrukturalne, finansowane głównie z kasy UE i Skarbu Państwa, ale i w tym przypadku dochodzą sygnały o ograniczeniach w dostępie do kredytów.
Nasz rozmówca prognozuje, że obecne zawirowania na rynkach finansowych mogą się przełożyć negatywnie na większość gałęzi gospodarki związanych z budownictwem.
Wszystkie sektory związane z budownictwem muszą się liczyć z przejściowym spadkiem popytu na ich wyroby. W wypadku producentów stali zakłada się, że osłabienie rynku może potrwać nawet dwa lata. Jednak korekta cen na rynku materiałów budowlanych i stali powinna pozytywnie wpłynąć na szeroko rozumiany sektor budowlany. Spowoduje to spadek kosztów budów, a co za tym idzie wpłynie pozytywnie na rentowność firm wykonawczych. Za korektą kosztów wytworzenia powinna pójść bowiem obniżka cen mieszkań czy powierzchni biurowych do poziomów akceptowalnych przez nabywców.
- Obecna sytuacja zweryfikuje model biznesowy wielu podmiotów zaangażowanych w budownictwo - mówi Szpunar. - Jednak w Polsce nie zniknął strukturalny niedobór mieszkań, a wielu ekspertów wskazuje na to, że sytuacja realnych źródeł finansowania wydaje się być lepsza niż w innych krajach Europy czy regionu. Konieczna jest więc odbudowa zaufania i wyrwanie się z obecnego stanu wyczekiwania oraz odblokowanie inwestycji.
Firmy obsługujące sektor budowlany, zmrożone sytuacją w sektorach przedsięwzięć komercyjnych, z nadzieją patrzą na politykę infrastrukturalną rządu. Dostawcy materiałów dla budownictwa właśnie z obsługą realizacji nowych połączeń komunikacyjnych (zwłaszcza związanych z organizacją Euro 2012) wiążą nadzieje i liczą na przetrzymanie najtrudniejszych miesięcy. Potencjalnym kołem ratunkowym będą zresztą wszelkie inwestycje, które mają zapewnione finansowanie ze środków publicznych i unijnych, a więc nie tylko drogi, ale i infrastruktura środowiskowa oraz (w mniejszym stopniu) mieszkalnictwo komunalne.
interia.pl Poniedziałek, 2 lutego (06:00)
Na rynek zaplecza budownictwa wpływają ostatnio dwa czynniki - kryzys w sektorze bankowym przekładający się na zahamowanie inwestycji komercyjnych oraz spadek cen materiałów budowlanych. Z jednej więc strony przedsiębiorstwa zaopatrujące budownictwo muszą się liczyć z korektą zakładanych zysków związaną ze znacznym zmniejszeniem liczby inwestycji (w przypadku przedsięwzięć mieszkaniowych mówi się nawet o 30-40-proc. spadku w 2009 r.).
Z drugiej mogą liczyć na odblokowanie sektora zamówień publicznych, który nie tylko przejmuje rolę lokomotywy budownictwa, ale nabiera tempa dzięki bardziej akceptowalnym budżetom i łatwiejszemu przeprowadzaniu postępowań przetargowych.
Ostatnie lata to przecież okres blokady wielu inwestycji publicznych, w których przetargi nie mogły zostać rozstrzygnięte z powodu przedstawiania ofert wykonawczych wielokrotnie przekraczających wysokość zakładanych wydatków.
Kryzys na rynku kredytów bankowych w połączeniu ze spadkiem cen materiałów budowlanych wpływa na powolne przewartościowanie sektora - z rynku wykonawcy, który przez ostatnie miesiące dyktował warunki realizacji inwestycji, powoli staje się on rynkiem inwestora, który spokojniej może przeprowadzać procedury przetargowe, bez obawy, że w okresie od ustalenia budżetu inwestycji do wyłonienia wykonawcy koszty realizacji wzrosną o kilkadziesiąt procent.
- Rzeczywiście, obecnie mamy do czynienia bardziej z rynkiem inwestora, ale to dobrze - uważa Sławomir Szpunar, dyrektor marketingu Isover Polska i Europa Wschodnia z Grupy Saint-Gobain. - Po okresie dużych niedoborów i fluktuacji zatrudnienia w budownictwie, obserwujemy powrót do bardziej normalnej sytuacji. To szansa na odbudowanie profesjonalizmu, podniesienie jakości w budownictwie. Nadal jednak istnieje zagrożenie spowodowane presją na cenę w oderwaniu od jakości oraz brakiem doświadczenia inwestorów indywidualnych, którzy mogą paść ofiarą takich pozornych oszczędności ze strony wykonawców.
Na razie wydaje się, że jesteśmy jeszcze w okresie przejściowym - kiedy warunki dyktują banki finansujące przedsięwzięcia budowlane. Wraz z załamaniem światowego ładu finansowego, nie tylko zaostrzyły one warunki przyznawania kredytów, ale całkowicie przeorientowały politykę wspierania inwestycji, ostrożniej podchodząc do projektów komercyjnych, a przenosząc zainteresowanie na inwestycje z udziałem sektora publicznego lub wspieranych przez państwo.
- Nie mamy do czynienia ani z rynkiem wykonawcy, ani inwestora, tylko z rynkiem banków - uważa Marek Skwarski, członek zarządu Konsorcjum Stali.
- To instytucje finansowe decydują o być albo nie być inwestycji komercyjnych i mieszkaniowych w Polsce. Banki z kolei niechętnie kredytują inwestycje z powodu niepewności co do perspektyw rozwoju gospodarczego naszego kraju. Nieco lepsza sytuacja jest jeżeli chodzi o przedsięwzięcia infrastrukturalne, finansowane głównie z kasy UE i Skarbu Państwa, ale i w tym przypadku dochodzą sygnały o ograniczeniach w dostępie do kredytów.
Nasz rozmówca prognozuje, że obecne zawirowania na rynkach finansowych mogą się przełożyć negatywnie na większość gałęzi gospodarki związanych z budownictwem.
Wszystkie sektory związane z budownictwem muszą się liczyć z przejściowym spadkiem popytu na ich wyroby. W wypadku producentów stali zakłada się, że osłabienie rynku może potrwać nawet dwa lata. Jednak korekta cen na rynku materiałów budowlanych i stali powinna pozytywnie wpłynąć na szeroko rozumiany sektor budowlany. Spowoduje to spadek kosztów budów, a co za tym idzie wpłynie pozytywnie na rentowność firm wykonawczych. Za korektą kosztów wytworzenia powinna pójść bowiem obniżka cen mieszkań czy powierzchni biurowych do poziomów akceptowalnych przez nabywców.
- Obecna sytuacja zweryfikuje model biznesowy wielu podmiotów zaangażowanych w budownictwo - mówi Szpunar. - Jednak w Polsce nie zniknął strukturalny niedobór mieszkań, a wielu ekspertów wskazuje na to, że sytuacja realnych źródeł finansowania wydaje się być lepsza niż w innych krajach Europy czy regionu. Konieczna jest więc odbudowa zaufania i wyrwanie się z obecnego stanu wyczekiwania oraz odblokowanie inwestycji.
Firmy obsługujące sektor budowlany, zmrożone sytuacją w sektorach przedsięwzięć komercyjnych, z nadzieją patrzą na politykę infrastrukturalną rządu. Dostawcy materiałów dla budownictwa właśnie z obsługą realizacji nowych połączeń komunikacyjnych (zwłaszcza związanych z organizacją Euro 2012) wiążą nadzieje i liczą na przetrzymanie najtrudniejszych miesięcy. Potencjalnym kołem ratunkowym będą zresztą wszelkie inwestycje, które mają zapewnione finansowanie ze środków publicznych i unijnych, a więc nie tylko drogi, ale i infrastruktura środowiskowa oraz (w mniejszym stopniu) mieszkalnictwo komunalne.
interia.pl Poniedziałek, 2 lutego (06:00)
Według dziennika, jest mało prawdopodobne, by firmy wzięły część strat na siebie i np. zmniejszyły marże. Dlatego już droższe są paliwa, a zdrożeć mogą wyroby chemii budowlanej, nowe samochody, sprzęt informatyczny, AGD czy niektóre produkty spożywcze.
Ze słabnącego złotego cieszą się natomiast przewoźnicy międzynarodowi, którzy kontrakty rozliczają w euro bądź dolarach. Różnice kursowe powodują, że zarabiają teraz o ok. 30 proc. więcej niż parę miesięcy temu.
interia.pl Poniedziałek, 2 lutego (07:41)
Według dziennika, jest mało prawdopodobne, by firmy wzięły część strat na siebie i np. zmniejszyły marże. Dlatego już droższe są paliwa, a zdrożeć mogą wyroby chemii budowlanej, nowe samochody, sprzęt informatyczny, AGD czy niektóre produkty spożywcze.
Ze słabnącego złotego cieszą się natomiast przewoźnicy międzynarodowi, którzy kontrakty rozliczają w euro bądź dolarach. Różnice kursowe powodują, że zarabiają teraz o ok. 30 proc. więcej niż parę miesięcy temu.
interia.pl Poniedziałek, 2 lutego (07:41)
"Uważam, że stopy powinny dalej być obniżane. Być może właściwym poziomem byłaby stopa procentowa na poziomie 3,50, może 3 proc. Ale dziś naprawdę trudno to oceniać, ciężko powiedzieć, że coś będzie na pewno. Jeżeli gospodarka będzie rozwijała się naprawdę powoli, to nie można wykluczyć zejścia z główną stopą procentową poniżej 3 proc." - powiedział Czekaj w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej".
"Myślę, że do dalszych obniżek powinno dojść w miarę szybko, a później trzeba będzie obserwować, jak gospodarka zareagowała na dokonane obniżki. Na razie widzimy, że kryzys narasta i musimy działać wyprzedzająco" - dodał.
Rada Polityki Pieniężnej obniżyła w styczniu stopy procentowe o 75 pkt bazowych. Referencyjna stopa procentowa NBP wynosi obecnie 4,25 proc.
Zdaniem Czekaja istnieją obecnie obiektywne warunki dla rozluźnienia polityki pieniężnej. Jednocześnie uważa on, że nie ma potrzeby stosowania większych kroków niż 0,75 pkt. proc.
"Wzrost gospodarczy spada, co miesiąc prognozy są coraz niższe i nie wiadomo gdzie się zatrzymają. Jednocześnie obniżają się prognozy dla inflacji - według naszych ostatnich szacunków inflacja w połowie roku powinna spaść poniżej 2,5 proc., a teraz już jesteśmy w przedziale 1,5-3,5 proc. Tak więc istnieją obiektywne warunki dla rozluźnienia polityki pieniężnej" - powiedział.
"W porównaniu z naszą dotychczasową praktyką - czyli ruchami po 25 pb - to mogą się wydawać ruchy radykalne, ale w porównaniu z tym co się na dzieje na świecie ze stopami procentowymi, to już chyba nie.
Osobiście nie sądzę, by była potrzeba stosowania większych kroków niż 0,75 pkt. proc. Choć sytuacja gospodarcza jest taka, że niczego nie można być pewnym. Na razie to tempo schodzenia ze stopami procentowymi w moim odczuciu jest właściwe. Gospodarka potrzebowała szybkiego zmniejszenia stopy podstawowej i tak się stało" - dodał.
źródło informacji: INTERIA.PL/PAP Poniedziałek, 2 lutego (08:37)
"Uważam, że stopy powinny dalej być obniżane. Być może właściwym poziomem byłaby stopa procentowa na poziomie 3,50, może 3 proc. Ale dziś naprawdę trudno to oceniać, ciężko powiedzieć, że coś będzie na pewno. Jeżeli gospodarka będzie rozwijała się naprawdę powoli, to nie można wykluczyć zejścia z główną stopą procentową poniżej 3 proc." - powiedział Czekaj w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej".
"Myślę, że do dalszych obniżek powinno dojść w miarę szybko, a później trzeba będzie obserwować, jak gospodarka zareagowała na dokonane obniżki. Na razie widzimy, że kryzys narasta i musimy działać wyprzedzająco" - dodał.
Rada Polityki Pieniężnej obniżyła w styczniu stopy procentowe o 75 pkt bazowych. Referencyjna stopa procentowa NBP wynosi obecnie 4,25 proc.
Zdaniem Czekaja istnieją obecnie obiektywne warunki dla rozluźnienia polityki pieniężnej. Jednocześnie uważa on, że nie ma potrzeby stosowania większych kroków niż 0,75 pkt. proc.
"Wzrost gospodarczy spada, co miesiąc prognozy są coraz niższe i nie wiadomo gdzie się zatrzymają. Jednocześnie obniżają się prognozy dla inflacji - według naszych ostatnich szacunków inflacja w połowie roku powinna spaść poniżej 2,5 proc., a teraz już jesteśmy w przedziale 1,5-3,5 proc. Tak więc istnieją obiektywne warunki dla rozluźnienia polityki pieniężnej" - powiedział.
"W porównaniu z naszą dotychczasową praktyką - czyli ruchami po 25 pb - to mogą się wydawać ruchy radykalne, ale w porównaniu z tym co się na dzieje na świecie ze stopami procentowymi, to już chyba nie.
Osobiście nie sądzę, by była potrzeba stosowania większych kroków niż 0,75 pkt. proc. Choć sytuacja gospodarcza jest taka, że niczego nie można być pewnym. Na razie to tempo schodzenia ze stopami procentowymi w moim odczuciu jest właściwe. Gospodarka potrzebowała szybkiego zmniejszenia stopy podstawowej i tak się stało" - dodał.
źródło informacji: INTERIA.PL/PAP Poniedziałek, 2 lutego (08:37)
Sprawa dotyczy około 9 tysięcy osób zadłużonych w mBanku. Brali oni kredyty przed 1 września 2006 roku. Wtedy obowiązywała zasada, że oprocentowanie ustala zarząd banku. Obecnie zależy ono od LIBOR-u, czyli ceny pieniądza na rynku międzybankowym. Do LIBOR-u 3M doliczana jest marża banku (zapisana w umowie) i z tego wynika oprocentowanie kredytu, a zatem wysokość spłacanych przez klientów rat.
Wcześniej tak nie było. Klienci ze starego portfela mają dziś żal do banku, że skwapliwie podnosił on oprocentowanie, gdy w Szwajcarii rosły stopy procentowe a zatem rósł i LIBOR, a teraz, gdy LIBOR spadł, mBank nie chce obniżyć oprocentowania kredytów.
A różnica między oprocentowaniem kredytów klientów ze starego i nowego portfela zrobiła się znaczna. Ci pierwsi mają kredyt oprocentowany od 3,95 procent do nawet 4,45 procent. Drudzy, od 1,7 do 2,5 procent.
źródło: money.pl/ 2009-01-29 14:42:22
Sprawa dotyczy około 9 tysięcy osób zadłużonych w mBanku. Brali oni kredyty przed 1 września 2006 roku. Wtedy obowiązywała zasada, że oprocentowanie ustala zarząd banku. Obecnie zależy ono od LIBOR-u, czyli ceny pieniądza na rynku międzybankowym. Do LIBOR-u 3M doliczana jest marża banku (zapisana w umowie) i z tego wynika oprocentowanie kredytu, a zatem wysokość spłacanych przez klientów rat.
Wcześniej tak nie było. Klienci ze starego portfela mają dziś żal do banku, że skwapliwie podnosił on oprocentowanie, gdy w Szwajcarii rosły stopy procentowe a zatem rósł i LIBOR, a teraz, gdy LIBOR spadł, mBank nie chce obniżyć oprocentowania kredytów.
A różnica między oprocentowaniem kredytów klientów ze starego i nowego portfela zrobiła się znaczna. Ci pierwsi mają kredyt oprocentowany od 3,95 procent do nawet 4,45 procent. Drudzy, od 1,7 do 2,5 procent.
źródło: money.pl/ 2009-01-29 14:42:22
Wczoraj późnym wieczorem pracowała także Izba Reprezentantów. Demokraci przegłosowali rekordowy plan stymulujący amerykańską gospodarkę Baracka Obamy, który ma kosztować 825 mld dolarów. Presja na spadek dolara jeszcze się zwiększy.
Pomimo historycznie niskich stóp procentowych za oceanem, dolar znajduje się najwyżej od prawie 4,5 roku w stosunku do naszej waluty. Od lipca ubiegłego roku amerykańska waluta wzrosła aż o 74 proc. ( z 2,01 zł do ok. 3,5 zł dziś) w stosunku do złotego. To najwyższy kurs od października 2004 roku.
Dolar jest również mocny w stosunku do innych walut. W listopadzie kurs EURUSD ustanowił najniższe poziomy od 2006 roku (poziom 1,25). Obecnie kurs znów zbliża się do tych minimów.
więcej: mone.pl/ 2009-01-29 06:45:17
Wczoraj późnym wieczorem pracowała także Izba Reprezentantów. Demokraci przegłosowali rekordowy plan stymulujący amerykańską gospodarkę Baracka Obamy, który ma kosztować 825 mld dolarów. Presja na spadek dolara jeszcze się zwiększy.
Pomimo historycznie niskich stóp procentowych za oceanem, dolar znajduje się najwyżej od prawie 4,5 roku w stosunku do naszej waluty. Od lipca ubiegłego roku amerykańska waluta wzrosła aż o 74 proc. ( z 2,01 zł do ok. 3,5 zł dziś) w stosunku do złotego. To najwyższy kurs od października 2004 roku.
Dolar jest również mocny w stosunku do innych walut. W listopadzie kurs EURUSD ustanowił najniższe poziomy od 2006 roku (poziom 1,25). Obecnie kurs znów zbliża się do tych minimów.
więcej: mone.pl/ 2009-01-29 06:45:17
Najnowsze prognozy (z 27 stycznia) Banku Odbudowy i Rozwoju (EBOR) mówią o wzroście na poziomie 1,5 procent. W porównaniu z dotychczasowym tempem rozwoju to bardzo mało. A jak wygląda to w porównaniu do naszych sąsiadów?
Money.pl przeanalizował najnowsze dostępne prognozy dla krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Większość z nich została opublikowana przez instytucje związane z danym Państwem, czy to rząd czy bank centralny. Według tej miary, Polska, rzeczywiście będzie rozwijać się szybko, nawet na tle regionu.
Kraj | Prognoza PKB na 2009 r. [proc.] | Autor | Data |
Polska | 3,7 | rząd | 3.12.2008 |
Czechy | 2,9(0,5)* | bank centralny | 21.01.2009 |
Słowacja | 2,7 | ministerstwo finansów | 26.01.2009 |
Rumunia | 2,5 | rząd | 16.01.2009 |
Bułgaria | 2,0 | Bank Odbudowy i Rozwoju | 27.01.2009 |
Węgry | od -2,5 do -3 | premier | 28.01.2009 |
Litwa | -3 do -5 | Danske Bank | 27.01.2009 |
Estonia | -4,7 | Komisja Europejska | 20.01.2009 |
Łotwa | -5 | bank centralny | 15.01.2009 |
Źródło: Obliczenia własne
*W nawiasie podano pesymistyczny scenariusz według banku centralnego Czech
Z pewnością jednak będziemy w tym roku w o wiele lepszej sytuacji niż kraje rozwinięte z Europy Zachodniej. Według najnowszych szacunków Międzynarodowego Funduszu Walutowego gospodarka Niemiec skurczy się aż o 2,5 procent.
Kraj | Prognoza PKB na 2009 r. [proc.] |
Chiny | 6,7 |
Indie | 5,1 |
Brazylia | 1,8 |
Meksyk | -0,3 |
Rosja | -0,7 |
Kanada | -1,2 |
USA | -1,6 |
Hiszpania | -1,7 |
Francja | -1,9 |
Włochy | -2,0 |
Niemcy | -2,5 |
Japonia | -2,6 |
Wielka Brytania | -2,8 |
Źródło: MFW
Mimo że powyższe prognozy są najnowszymi, nadal trudno być pewnym ich spełnienia się. Na przykład widać (także w przypadku Polski), że rządowe instytucje są z reguły bardziej optymistyczne niż zewnętrzne. Na przykład rząd Słowacji zakłada wzrost PKB o 4,6 proc., podczas gdy Komisja Europejska mówi już o 2,7 procentach. Niespotykany od lat kryzys powoduje również skrajne różnice w przewidywaniach. Czechy zakładają, że ich gospodarka będzie się rozwijać na poziomie 2,9 proc., ale rozważają także alternatywny, pesymistyczny scenariusz - wzrost o zaledwie 0,5 procent.
A co z Polską?
Również w przypadku naszego kraju występują te same zasady: rząd jest najbardziej optymistyczny - choć po korekcie założeń, premier Tusk mówił ostatnio o wzroście o 1,7 proc. w 2009 r.
źródło: money.pl/ 2009-01-30 06:35:50
Najnowsze prognozy (z 27 stycznia) Banku Odbudowy i Rozwoju (EBOR) mówią o wzroście na poziomie 1,5 procent. W porównaniu z dotychczasowym tempem rozwoju to bardzo mało. A jak wygląda to w porównaniu do naszych sąsiadów?
Money.pl przeanalizował najnowsze dostępne prognozy dla krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Większość z nich została opublikowana przez instytucje związane z danym Państwem, czy to rząd czy bank centralny. Według tej miary, Polska, rzeczywiście będzie rozwijać się szybko, nawet na tle regionu.
Kraj | Prognoza PKB na 2009 r. [proc.] | Autor | Data |
Polska | 3,7 | rząd | 3.12.2008 |
Czechy | 2,9(0,5)* | bank centralny | 21.01.2009 |
Słowacja | 2,7 | ministerstwo finansów | 26.01.2009 |
Rumunia | 2,5 | rząd | 16.01.2009 |
Bułgaria | 2,0 | Bank Odbudowy i Rozwoju | 27.01.2009 |
Węgry | od -2,5 do -3 | premier | 28.01.2009 |
Litwa | -3 do -5 | Danske Bank | 27.01.2009 |
Estonia | -4,7 | Komisja Europejska | 20.01.2009 |
Łotwa | -5 | bank centralny | 15.01.2009 |
Źródło: Obliczenia własne
*W nawiasie podano pesymistyczny scenariusz według banku centralnego Czech
Z pewnością jednak będziemy w tym roku w o wiele lepszej sytuacji niż kraje rozwinięte z Europy Zachodniej. Według najnowszych szacunków Międzynarodowego Funduszu Walutowego gospodarka Niemiec skurczy się aż o 2,5 procent.
Kraj | Prognoza PKB na 2009 r. [proc.] |
Chiny | 6,7 |
Indie | 5,1 |
Brazylia | 1,8 |
Meksyk | -0,3 |
Rosja | -0,7 |
Kanada | -1,2 |
USA | -1,6 |
Hiszpania | -1,7 |
Francja | -1,9 |
Włochy | -2,0 |
Niemcy | -2,5 |
Japonia | -2,6 |
Wielka Brytania | -2,8 |
Źródło: MFW
Mimo że powyższe prognozy są najnowszymi, nadal trudno być pewnym ich spełnienia się. Na przykład widać (także w przypadku Polski), że rządowe instytucje są z reguły bardziej optymistyczne niż zewnętrzne. Na przykład rząd Słowacji zakłada wzrost PKB o 4,6 proc., podczas gdy Komisja Europejska mówi już o 2,7 procentach. Niespotykany od lat kryzys powoduje również skrajne różnice w przewidywaniach. Czechy zakładają, że ich gospodarka będzie się rozwijać na poziomie 2,9 proc., ale rozważają także alternatywny, pesymistyczny scenariusz - wzrost o zaledwie 0,5 procent.
A co z Polską?
Również w przypadku naszego kraju występują te same zasady: rząd jest najbardziej optymistyczny - choć po korekcie założeń, premier Tusk mówił ostatnio o wzroście o 1,7 proc. w 2009 r.
źródło: money.pl/ 2009-01-30 06:35:50
Masdar, bo taką będzie nosiło nazwę, ma być pierwszym na globie siedliskiem, w którym wszystkie odpady będą zagospodarowywane, a miasto nie będzie emitowało do atmosfery, CO2. - Tak możemy ochronić klimat przed zmianami - przekonywał były wiceprezydent USA, laureat Nagrody Nobla Al Gore.
Potrzebę walki o zachowanie klimatu widzi coraz więcej ludzi. To, że właśnie działalność człowieka przyczynia się w największym stopniu do zmian klimatycznych, nie ulega wątpliwości dla ogromnej większości naukowców. Na szczęście postęp technologiczny jest na tyle szybki, że przy większym zaangażowaniu rządów "czyste" technologie będą masowo wykorzystywane.
Ogniwo w ubraniu
Kluczowym zadaniem ludzkości jest zapewnienie sobie w przyszłości dostaw energii. Na razie ogromną część stanowią źródła tradycyjne. Według szacunków uczonych, aż 25 proc. emisji CO2 to efekt pracy tysięcy elektrowni. Drugi problem to kurczące się zasoby kopalin energetycznych.
Ropy wystarczy na góra pół wieku, a gazu na nieco dłużej. Na dwa stulecia (przy obecnym zapotrzebowaniu) wystarczy węgla. A co potem? Naukowcy w wielu laboratoriach głowią się nad tym od lat. Wydaje się, że w przyszłości ogromną rolę będzie odgrywało pozyskanie niewyczerpalnej - przynajmniej w możliwej do ogarnięcia perspektywie - energii słonecznej.
Słońce na niektórych szerokościach geograficznych ma ogromny potencjał. Nic więc dziwnego, że na szeroką skalę zaczyna się wykorzystywać tam ogniwa fotowoltaiczne służące bezpośrednio do zamiany energii promieniowania słonecznego na energię elektryczną.
Skuteczność działania takich ogniw jest na tyle duża, że już ponad ćwierć wieku temu samolot Solar Challenger przeleciał nad kanałem La Manche - jedynym źródłem zasilania była energia słoneczna, która pochodziła z baterii zamontowanych na skrzydłach samolotu.
Jednak tradycyjne ogniwa są dość drogie.
Dlatego prowadzi się badania nad ogniwami polimerowymi. Mają one być nanoszone drukiem np. na płaskie powierzchnie i być kilkakrotnie tańsze np. od ogniw krzemowych. Tanie ogniwo będzie zbudowane z nanorurek zabezpieczonych przed uszkodzeniem, np. przed zdrapaniem.
Te mikroskopijne układy mają być łączone w większe powierzchnie, tak aby wytwarzana tam energia mogła być wykorzystywana do oświetlenia napędzania przenośnych urządzeń. Być może więc za kilka lat w powszechnym użyciu znajdą się np. kurtki pokryte takimi ogniwami, mogące zasilać np. mp3.
Innym rodzajem badań są doświadczenia zmierzające do rozkładu termicznego pary wodnej na wodór i tlen. Nie od dziś wiadomo, że jeżeli by się to udało (z wykorzystaniem energii skupionych promieni słonecznych), świat zyskałby najbardziej ekologiczne paliwo - wodór.
Wiatraki na wodzie
Jednak choć nasza gwiazda ma ogromny potencjał, to przecież nie wszędzie można go wykorzystać w takim samym stopniu.
Na naszych szerokościach geograficznych trzeba szukać innych rozwiązań. Tam, gdzie rzadziej świeci, często mocno wieje. Wiatraki to mało nowatorska technologia, ale zmiana ich zastosowania (z młynarstwa na energetykę) to już rewolucja.
Zwykle przyjmuje się, że granicą opłacalności elektrowni wiatrowych jest średnioroczna prędkość wiatru wynosząca pięć metrów na sekundę. W praktyce jednak potrzebne są zdecydowanie dokładniejsze badania. Najczęściej obecnie spotykane w energetyce wiatraki mogą pracować przy prędkościach wiatru od 3 do 30 metrów na sekundę. Jednak takich obszarów na lądzie jest niewiele. Naukowcy uważają, że doskonałym wyjściem jest zagospodarowanie oceanów. O ile w strefie przybrzeżnej już pracują liczne wiatraki, to z otwartym morzem są problemy. A przecież to morza i oceany zajmują ponad 60 proc. powierzchni planety.
interia.pl/Niedziela, 1 lutego (06:00)
Masdar, bo taką będzie nosiło nazwę, ma być pierwszym na globie siedliskiem, w którym wszystkie odpady będą zagospodarowywane, a miasto nie będzie emitowało do atmosfery, CO2. - Tak możemy ochronić klimat przed zmianami - przekonywał były wiceprezydent USA, laureat Nagrody Nobla Al Gore.
Potrzebę walki o zachowanie klimatu widzi coraz więcej ludzi. To, że właśnie działalność człowieka przyczynia się w największym stopniu do zmian klimatycznych, nie ulega wątpliwości dla ogromnej większości naukowców. Na szczęście postęp technologiczny jest na tyle szybki, że przy większym zaangażowaniu rządów "czyste" technologie będą masowo wykorzystywane.
Ogniwo w ubraniu
Kluczowym zadaniem ludzkości jest zapewnienie sobie w przyszłości dostaw energii. Na razie ogromną część stanowią źródła tradycyjne. Według szacunków uczonych, aż 25 proc. emisji CO2 to efekt pracy tysięcy elektrowni. Drugi problem to kurczące się zasoby kopalin energetycznych.
Ropy wystarczy na góra pół wieku, a gazu na nieco dłużej. Na dwa stulecia (przy obecnym zapotrzebowaniu) wystarczy węgla. A co potem? Naukowcy w wielu laboratoriach głowią się nad tym od lat. Wydaje się, że w przyszłości ogromną rolę będzie odgrywało pozyskanie niewyczerpalnej - przynajmniej w możliwej do ogarnięcia perspektywie - energii słonecznej.
Słońce na niektórych szerokościach geograficznych ma ogromny potencjał. Nic więc dziwnego, że na szeroką skalę zaczyna się wykorzystywać tam ogniwa fotowoltaiczne służące bezpośrednio do zamiany energii promieniowania słonecznego na energię elektryczną.
Skuteczność działania takich ogniw jest na tyle duża, że już ponad ćwierć wieku temu samolot Solar Challenger przeleciał nad kanałem La Manche - jedynym źródłem zasilania była energia słoneczna, która pochodziła z baterii zamontowanych na skrzydłach samolotu.
Jednak tradycyjne ogniwa są dość drogie.
Dlatego prowadzi się badania nad ogniwami polimerowymi. Mają one być nanoszone drukiem np. na płaskie powierzchnie i być kilkakrotnie tańsze np. od ogniw krzemowych. Tanie ogniwo będzie zbudowane z nanorurek zabezpieczonych przed uszkodzeniem, np. przed zdrapaniem.
Te mikroskopijne układy mają być łączone w większe powierzchnie, tak aby wytwarzana tam energia mogła być wykorzystywana do oświetlenia napędzania przenośnych urządzeń. Być może więc za kilka lat w powszechnym użyciu znajdą się np. kurtki pokryte takimi ogniwami, mogące zasilać np. mp3.
Innym rodzajem badań są doświadczenia zmierzające do rozkładu termicznego pary wodnej na wodór i tlen. Nie od dziś wiadomo, że jeżeli by się to udało (z wykorzystaniem energii skupionych promieni słonecznych), świat zyskałby najbardziej ekologiczne paliwo - wodór.
Wiatraki na wodzie
Jednak choć nasza gwiazda ma ogromny potencjał, to przecież nie wszędzie można go wykorzystać w takim samym stopniu.
Na naszych szerokościach geograficznych trzeba szukać innych rozwiązań. Tam, gdzie rzadziej świeci, często mocno wieje. Wiatraki to mało nowatorska technologia, ale zmiana ich zastosowania (z młynarstwa na energetykę) to już rewolucja.
Zwykle przyjmuje się, że granicą opłacalności elektrowni wiatrowych jest średnioroczna prędkość wiatru wynosząca pięć metrów na sekundę. W praktyce jednak potrzebne są zdecydowanie dokładniejsze badania. Najczęściej obecnie spotykane w energetyce wiatraki mogą pracować przy prędkościach wiatru od 3 do 30 metrów na sekundę. Jednak takich obszarów na lądzie jest niewiele. Naukowcy uważają, że doskonałym wyjściem jest zagospodarowanie oceanów. O ile w strefie przybrzeżnej już pracują liczne wiatraki, to z otwartym morzem są problemy. A przecież to morza i oceany zajmują ponad 60 proc. powierzchni planety.
interia.pl/Niedziela, 1 lutego (06:00)
Jedną ze stron jest bank, który posiada grupę wykwalifikowanych specjalistów, prawników, pracowników reklamy i marketingu, a drugą stroną jest klient, nie zawsze wykształcony i znający się na umowach.
Strategie wobec klienta
Banki opracowują strategię wobec swoich przyszłych klientów poprzez określenie ich podstawowych cech. Banki przyjęły, że klienci detaliczni charakteryzują się następującymi cechami:
Masowość klientów detalicznych wymusza na bankach zastosowanie bardzo uproszczonych zasad ich obsługi. Pozwala to bankom wymuszać na klientach przyjęcie warunków nie zawsze dla nich korzystnych. Jednorodność klienta także nie wymaga od banków indywidualnego podejścia, a daje im możliwość na ustalenie jednakowych zasad ich obsługi. Klienci spotykają się z taką samą lub bardzo podobną polityką stosowaną przez banki. To co w jednym banku jest nieakceptowane przez danego klienta, to w drugim będzie podobne lub zbliżone. W efekcie klienci godzą się na takie traktowanie i przyjmują niekorzystne dla nich warunki. Liczba udzielanych kredytów i pożyczek konsumpcyjnych dla gospodarstw domowych z roku na rok systematycznie wzrasta. Dlatego tak bardzo istotna jest wiedza klientów w zakresie umów kredytowych.
Skomplikowana umowa
Każdy bank przygotowując ofertę kredytową lub inny produkt ustala warunki, zasady oraz cenę jego sprzedaży. Banki narzucają klientom określone zapisy umowy. Klient masowy nie ma prawa do wniesienia zmian do umowy, jeżeli nie zgadza się z jakimś zapisem. W większości banków druk umowy jest bardzo krótki i ogranicza się do podstawowych danych o przyszłym kredytobiorcy. Wszystkie szczegółowe zasady funkcjonowania danego produktu są przeniesione do ogólnych i szczegółowych regulaminów stosowanych przez banki. Bardzo często w zapisach regulaminu szczegółowego odsyła się klienta do regulaminu ogólnego i na odwrót. Jest to powód do powstawania niejasności zapisów i trudności w zrozumieniu zasad. Każdy bank oczywiście zabezpiecza się przed ryzykiem stwierdzenia przez klienta, że nie otrzymał regulaminu i nie zna jego treści. Na wniosku jest zapis, w którym klient potwierdza, że otrzymał regulamin, zapoznał się z jego zapisami i je akceptuje. Większość banków taki sam zapis umieszcza na druku regulaminu, co zabezpiecza bank przed stwierdzeniem klienta, że regulaminu nie otrzymał a tylko podpisał umowę. Regulamin składa się z wielu paragrafów, które są napisane małym i nieczytelnym drukiem. Banki bardzo często wprowadzają zmiany w swoich regulaminach, które mogą być bardzo istotne w przypadku produktów kredytowych. Przeważnie w przypadku wprowadzania nowego regulaminu związanego z konkretnym kredytem klienci korzystający już z tego produktu mogą korzystać z niego na warunkach określonych w starym regulaminie. Jednak nie o wszystkich wprowadzonych zmianach bank informuje klienta listownie – bo nie ma takiego obowiązku.
Zgodnie z regulaminem wiele banków informuje swoich klientów o zmianie cennika poprzez wywieszenie go w oddziałach swojego banku. Klient jest zmuszony do ciągłego odwiedzania swojego banku i analizowania cennika. Jednocześnie w celu ukrycia zmian podwyższania opłat, na tablicach informacyjnych są wywieszane nowe cenniki a nie informacje o zmianach i wprowadzonych w nowych opłatach. Klienci bardzo często podpisując umowę nie zdają sobie sprawy, że obowiązują ich warunki zawarte nie tylko w umowie, ale także w regulaminach. W przypadku konfliktów i roszczeń bank w swojej obronie zawsze zacytuje odpowiedni paragraf regulaminu, którego treść klient podpisał i zaakceptował poprzez złożenie podpisu. Ponadto regulaminy nie przedstawiają cennika usług, a odwołują się do niego. A w cenniku także zawarte są informacje na temat funkcjonowania danego produktu. Jest to następny ukryty sposób informowania klienta o niekorzystnych dla niego zapisach.
Bardzo istotne znaczenie ma forma graficzna wniosku kredytowego. Druk z pozostawionymi pustymi miejscami powoduje, że klient skupia się na wypełnieniu pustych kratek i nie zwraca uwagi na pozostałe zapisy. Niejednokrotnie klient nie zdaje sobie sprawy, że wypełnienie takiego wniosku to podpisanie umowy z bankiem.
Nieprofesjonalna obsługa
W opisanej konstrukcji umów bardzo ważna jest profesjonalna obsługa klienta przez pracownika banku. Jednak ta obsługa pozostawia także wiele do życzenia. Gdyby klient banku uzyskał wszystkie niezbędne i wyczerpujące informacje od pracownika, na pewno byłby świadomy wszystkich zagrożeń i niekorzystnych zapisów w umowie. Jednak kiedy sama starałam się o kredyt lub inny produkt oferowany przez bank, nie otrzymywałam profesjonalnych i wyczerpujących informacji na temat danego produktu. Niejednokrotnie sama musiałam zadawać dziesiątki pytań i wręcz prosić o regulamin, który powinnam otrzymać na wstępie rozmowy z pracownikiem banku.
Dzieje się tak dlatego, że pracownik banku jest bardziej zainteresowany sprzedażą danego produktu (w tym także kredytu) i swoją uwagę skupia na przedstawieniu przyszłemu klientowi tylko zalet tego produktu. Nie informuje więc klienta o ryzyku i kosztach związanych z daną ofertą. Pracownik nie wyjaśnia klientowi skomplikowanych zapisów stosowanych w umowach. Zależy mu tylko na sprzedaży danego produktu, gdyż wtedy uzyska większą prowizję od sprzedaży, a klienta traktuje się przedmiotowo.
Zakazane zapisy
W związku z bardzo dużym zainteresowaniem klientów kredytami i pożyczkami okazjonalnymi (wakacyjne, przedświąteczne) Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów opracował już kilka raportów z kontroli przedstawiając błędy banków. Poniżej przedstawiam kilka najważniejszych niedopuszczalnych zapisów stosowanych w umowach kredytowych.
1. Opłata z tytułu wypowiedzenia umowy kredytu. Bank nie może pobierać opłaty z tego tytułu, ponieważ wypowiedzenie umowy jest elementem ściśle związanym z realizacją zawartej umowy. W przypadku wypowiedzenia umowy zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa kredytobiorca ponosi konsekwencje w postaci karnych odsetek z tytułu naruszenia warunków umowy.
2. Stosowanie podwójnych opłat np. za dokonywanie wpłat i wypłat gotówkowych w kasie lub z bankomatu, w którym klient ma konto – jest to czynność niedozwolona, bowiem podlega ona opłacie za prowadzenie konta.
3. Określenie zasad ponoszenia kosztów procesowych. W umowie nie może znaleźć się zastrzeżenie, „iż w przypadku niewykonania bądź nienależytego wykonania zobowiązań wynikających z umowy kredytobiorca zobowiązany będzie do poniesienia kosztów procesu oraz kosztów postępowania egzekucyjnego”, bowiem o kosztach procesu i ich podziale nie decyduje bank tylko sąd, kierując się określonymi zasadami o kosztach sądowych uregulowanych szczegółowo w kodeksie postępowania cywilnego.
4. Zadłużenie przeterminowane. Bank nie może zapisać, iż „zastrzega sobie prawo, że należność z tytułu zaciągniętego zobowiązania – niespłacona w określonym terminie wyznaczonym przez bank albo spłacona w niepełnej wysokości – uznawana jest przez bank jako zadłużenie przeterminowane”, bowiem za zadłużenie przeterminowane zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa uznaje się tylko tę część świadczenia, która nie została spłacona przez dłużnika a nie całą kwotę należnego świadczenia. Jest to bardzo istotne, ponieważ od wysokości zadłużenia przeterminowanego naliczane są odsetki.
5. Zmiana regulaminu i oprocentowania. Powinno być bardzo jasno i wyraźnie określone, kiedy bank ma prawo do dokonywania zmian regulaminów lub oprocentowania. Niedopuszczalny jest zapis w regulaminie, że „jego zmiana zależy m.in. od zmiany parametrów rynkowych, środowiska konkurencyjności, zmiany w systemie informatycznym, którym operuje bank...” – tak szeroki zakres daje bankowi swobodną i nieograniczoną możliwość do dokonywania zmian regulaminu. Wysokość zmian pobieranego oprocentowania stosowanego przez banki nie może zależeć od „rentowności instrumentów rynku pieniężnego” – jest to sformułowanie niejasne i pozwala na swobodne dokonywanie zmian na niekorzyść kredytobiorców.
6. Opłata za ustalenie adresu zamieszkania. Bank nie może obciążać kredytobiorcy taką opłatą, ponieważ zgodnie z umową kredytobiorca w przypadku zmiany adresu zamieszkania ma obowiązek poinformować o tym bank w określonym terminie. Jeżeli kredytobiorca nie dopełni tego obowiązku wywołuje to skutki prawne.
Lista niedozwolonych zapisów stosowanych w umowach oraz lista niedozwolonych opłat i prowizji pobieranych przez banki jest bardzo długa. Jeśli jednak zorientujemy się, że bank pobrał od nas opłatę, której nie powinien pobierać, nie możemy rezygnować z walki o swoje prawa. Należy zgłosić reklamację, gdyż banki zdają sobie sprawę z tego, że bezprawnie pobrały od nas opłatę i na zgłoszenie klienta są w stanie ją zwrócić. Jeśli jednak bank odmówi nam zwrotu opłat pobranych bezprawnie, wówczas zawsze o pomoc możemy udać się do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów – pracownicy tej instytucji bardzo chętnie nam pomogą w uzyskaniu zwrotu środków od banku. Wszystkie nieuczciwe klauzule stosowane w umowach konsumenckich są danymi jawnymi. Każdy może zapoznać się z treścią rejestru postanowień wzorców umowy uznanych za niedozwolone. Dane są dostępne bezpłatnie na stronach internetowych Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów.
Kłamstwa w reklamach
Codziennie oglądamy w telewizji dziesiątki reklam zachęcających nas do zaciągnięcia różnorodnych kredytów i pożyczek (hipotecznych, samochodowych, okazjonalnych). Każdy sposób jest dobry na zdobycie nowego klienta. Już pojawiły się w mediach reklamy zachęcające nas do zaciągania kredytów i pożyczek wakacyjnych, podobne sytuacje są nam przedstawiane przez banki każdego roku. Rywalizacja między bankami o nowego klienta jest bardzo duża, więc nie ulegajmy kuszącym ofertom kredytów prezentowanych w reklamach. Banki często przedstawiają ofertę, która może wprowadzać w błąd przyszłego kredytobiorcę.
Jednym z najważniejszych parametrów kredytu jest oprocentowanie, które zgodnie z Ustawą o kredycie konsumenckim powinno zawierać wyraźną informację o rzeczywistej rocznej stopie procentowej. Tymczasem banki w swoich reklamach kuszą klientów na pozór niskim oprocentowaniem. Jednym z przykładów jest prezentowana obecnie „Pożyczka od ręki” banku BPH. W reklamie pojawia się informacja, iż bank oferuje pożyczkę 2 tys. zł z niską ratą 51 zł miesięcznie, reklama nie informuje potencjalnego klienta o wysokości oprocentowania. Na wyobraźnię klienta ma działać podana kwotowo wysokość miesięcznej raty, w tym wypadku 51 zł miesięcznie. Jednak okazuje się, że klient musi spełnić jednocześnie inne założenie, którym jest 60-miesięczny okres kredytowania, a rzeczywista roczna stopa procentowa pożyczki wynosi 20,22 proc. – napisane bardzo małym drukiem, aby klient się nie zorientował. Więc spłacając tę pożyczkę zgodnie z założonymi warunkami musimy oddać bankowi po 60-miesięcznym okresie kredytowania ponad 3 tys. zł, czyli o ponad 50 proc. więcej niż pożyczyliśmy.
Innym przykładem może być „Max pożyczka mini rata” oferowana przez PKO BP. Podobnie jak w poprzedniej reklamie na wyobraźnię klienta ma działać niska wysokość miesięcznej raty. Na stronie internetowej jest bardzo zachęcająca propozycja pożyczki, gdzie miesięczna rata ma wynieść tylko 19 zł, ale oczywiście trzeba spełnić także inne warunki: okres kredytowania wynosi 5 lat, kwota 700 zł, a rzeczywista roczna stopa procentowa wynosi 24,31 proc., i na takich warunkach pożyczka jest dostępna tylko dla klientów, którzy posiadają konto w tym banku przynajmniej od sześciu miesięcy. Oczywiście wszystkie dodatkowe warunki są napisane małym drukiem lub odsyła się klienta do nieczytelnych tabel opłat i prowizji. Niemal wszystkie banki stosują takie chwyty reklamowe, aby przyciągnąć klienta, który nie zawsze tego jest świadomy.
Innym typem reklam są oferty, w których kredyt jest przedstawiony jako wolny od odsetek w określonym czasie. Na pierwszy rzut oka wygląda to zachęcająco, lecz należy przeczytać informacje podawane drobnym drukiem, gdyż może okazać się, że zamiast odsetek pobierane są wysokie opłaty lub istnieje konieczność wykupienia ubezpieczenia na cały okres kredytowania. Więc w rzeczywistości może się okazać, że po podsumowaniu wszystkich opłat, prowizji i ubezpieczenia kredyt jest o wiele droższy niż ten, który byłby oprocentowany.
Ponadto jeżeli korzystamy z kredytu na promocyjnych warunkach, musimy pamiętać o tym, aby podstawowe parametry finansowe były wpisane do umowy. Jeśli takie zapisy nie znajdą się w umowie tylko będą zawierały odesłanie do regulaminu bądź tabeli opłat i prowizji, mogą one wówczas zmienić się w trakcie spłaty kredytu.
DR MAGDALENA ECHAUSTJedną ze stron jest bank, który posiada grupę wykwalifikowanych specjalistów, prawników, pracowników reklamy i marketingu, a drugą stroną jest klient, nie zawsze wykształcony i znający się na umowach.
Strategie wobec klienta
Banki opracowują strategię wobec swoich przyszłych klientów poprzez określenie ich podstawowych cech. Banki przyjęły, że klienci detaliczni charakteryzują się następującymi cechami:
Masowość klientów detalicznych wymusza na bankach zastosowanie bardzo uproszczonych zasad ich obsługi. Pozwala to bankom wymuszać na klientach przyjęcie warunków nie zawsze dla nich korzystnych. Jednorodność klienta także nie wymaga od banków indywidualnego podejścia, a daje im możliwość na ustalenie jednakowych zasad ich obsługi. Klienci spotykają się z taką samą lub bardzo podobną polityką stosowaną przez banki. To co w jednym banku jest nieakceptowane przez danego klienta, to w drugim będzie podobne lub zbliżone. W efekcie klienci godzą się na takie traktowanie i przyjmują niekorzystne dla nich warunki. Liczba udzielanych kredytów i pożyczek konsumpcyjnych dla gospodarstw domowych z roku na rok systematycznie wzrasta. Dlatego tak bardzo istotna jest wiedza klientów w zakresie umów kredytowych.
Skomplikowana umowa
Każdy bank przygotowując ofertę kredytową lub inny produkt ustala warunki, zasady oraz cenę jego sprzedaży. Banki narzucają klientom określone zapisy umowy. Klient masowy nie ma prawa do wniesienia zmian do umowy, jeżeli nie zgadza się z jakimś zapisem. W większości banków druk umowy jest bardzo krótki i ogranicza się do podstawowych danych o przyszłym kredytobiorcy. Wszystkie szczegółowe zasady funkcjonowania danego produktu są przeniesione do ogólnych i szczegółowych regulaminów stosowanych przez banki. Bardzo często w zapisach regulaminu szczegółowego odsyła się klienta do regulaminu ogólnego i na odwrót. Jest to powód do powstawania niejasności zapisów i trudności w zrozumieniu zasad. Każdy bank oczywiście zabezpiecza się przed ryzykiem stwierdzenia przez klienta, że nie otrzymał regulaminu i nie zna jego treści. Na wniosku jest zapis, w którym klient potwierdza, że otrzymał regulamin, zapoznał się z jego zapisami i je akceptuje. Większość banków taki sam zapis umieszcza na druku regulaminu, co zabezpiecza bank przed stwierdzeniem klienta, że regulaminu nie otrzymał a tylko podpisał umowę. Regulamin składa się z wielu paragrafów, które są napisane małym i nieczytelnym drukiem. Banki bardzo często wprowadzają zmiany w swoich regulaminach, które mogą być bardzo istotne w przypadku produktów kredytowych. Przeważnie w przypadku wprowadzania nowego regulaminu związanego z konkretnym kredytem klienci korzystający już z tego produktu mogą korzystać z niego na warunkach określonych w starym regulaminie. Jednak nie o wszystkich wprowadzonych zmianach bank informuje klienta listownie – bo nie ma takiego obowiązku.
Zgodnie z regulaminem wiele banków informuje swoich klientów o zmianie cennika poprzez wywieszenie go w oddziałach swojego banku. Klient jest zmuszony do ciągłego odwiedzania swojego banku i analizowania cennika. Jednocześnie w celu ukrycia zmian podwyższania opłat, na tablicach informacyjnych są wywieszane nowe cenniki a nie informacje o zmianach i wprowadzonych w nowych opłatach. Klienci bardzo często podpisując umowę nie zdają sobie sprawy, że obowiązują ich warunki zawarte nie tylko w umowie, ale także w regulaminach. W przypadku konfliktów i roszczeń bank w swojej obronie zawsze zacytuje odpowiedni paragraf regulaminu, którego treść klient podpisał i zaakceptował poprzez złożenie podpisu. Ponadto regulaminy nie przedstawiają cennika usług, a odwołują się do niego. A w cenniku także zawarte są informacje na temat funkcjonowania danego produktu. Jest to następny ukryty sposób informowania klienta o niekorzystnych dla niego zapisach.
Bardzo istotne znaczenie ma forma graficzna wniosku kredytowego. Druk z pozostawionymi pustymi miejscami powoduje, że klient skupia się na wypełnieniu pustych kratek i nie zwraca uwagi na pozostałe zapisy. Niejednokrotnie klient nie zdaje sobie sprawy, że wypełnienie takiego wniosku to podpisanie umowy z bankiem.
Nieprofesjonalna obsługa
W opisanej konstrukcji umów bardzo ważna jest profesjonalna obsługa klienta przez pracownika banku. Jednak ta obsługa pozostawia także wiele do życzenia. Gdyby klient banku uzyskał wszystkie niezbędne i wyczerpujące informacje od pracownika, na pewno byłby świadomy wszystkich zagrożeń i niekorzystnych zapisów w umowie. Jednak kiedy sama starałam się o kredyt lub inny produkt oferowany przez bank, nie otrzymywałam profesjonalnych i wyczerpujących informacji na temat danego produktu. Niejednokrotnie sama musiałam zadawać dziesiątki pytań i wręcz prosić o regulamin, który powinnam otrzymać na wstępie rozmowy z pracownikiem banku.
Dzieje się tak dlatego, że pracownik banku jest bardziej zainteresowany sprzedażą danego produktu (w tym także kredytu) i swoją uwagę skupia na przedstawieniu przyszłemu klientowi tylko zalet tego produktu. Nie informuje więc klienta o ryzyku i kosztach związanych z daną ofertą. Pracownik nie wyjaśnia klientowi skomplikowanych zapisów stosowanych w umowach. Zależy mu tylko na sprzedaży danego produktu, gdyż wtedy uzyska większą prowizję od sprzedaży, a klienta traktuje się przedmiotowo.
Zakazane zapisy
W związku z bardzo dużym zainteresowaniem klientów kredytami i pożyczkami okazjonalnymi (wakacyjne, przedświąteczne) Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów opracował już kilka raportów z kontroli przedstawiając błędy banków. Poniżej przedstawiam kilka najważniejszych niedopuszczalnych zapisów stosowanych w umowach kredytowych.
1. Opłata z tytułu wypowiedzenia umowy kredytu. Bank nie może pobierać opłaty z tego tytułu, ponieważ wypowiedzenie umowy jest elementem ściśle związanym z realizacją zawartej umowy. W przypadku wypowiedzenia umowy zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa kredytobiorca ponosi konsekwencje w postaci karnych odsetek z tytułu naruszenia warunków umowy.
2. Stosowanie podwójnych opłat np. za dokonywanie wpłat i wypłat gotówkowych w kasie lub z bankomatu, w którym klient ma konto – jest to czynność niedozwolona, bowiem podlega ona opłacie za prowadzenie konta.
3. Określenie zasad ponoszenia kosztów procesowych. W umowie nie może znaleźć się zastrzeżenie, „iż w przypadku niewykonania bądź nienależytego wykonania zobowiązań wynikających z umowy kredytobiorca zobowiązany będzie do poniesienia kosztów procesu oraz kosztów postępowania egzekucyjnego”, bowiem o kosztach procesu i ich podziale nie decyduje bank tylko sąd, kierując się określonymi zasadami o kosztach sądowych uregulowanych szczegółowo w kodeksie postępowania cywilnego.
4. Zadłużenie przeterminowane. Bank nie może zapisać, iż „zastrzega sobie prawo, że należność z tytułu zaciągniętego zobowiązania – niespłacona w określonym terminie wyznaczonym przez bank albo spłacona w niepełnej wysokości – uznawana jest przez bank jako zadłużenie przeterminowane”, bowiem za zadłużenie przeterminowane zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa uznaje się tylko tę część świadczenia, która nie została spłacona przez dłużnika a nie całą kwotę należnego świadczenia. Jest to bardzo istotne, ponieważ od wysokości zadłużenia przeterminowanego naliczane są odsetki.
5. Zmiana regulaminu i oprocentowania. Powinno być bardzo jasno i wyraźnie określone, kiedy bank ma prawo do dokonywania zmian regulaminów lub oprocentowania. Niedopuszczalny jest zapis w regulaminie, że „jego zmiana zależy m.in. od zmiany parametrów rynkowych, środowiska konkurencyjności, zmiany w systemie informatycznym, którym operuje bank...” – tak szeroki zakres daje bankowi swobodną i nieograniczoną możliwość do dokonywania zmian regulaminu. Wysokość zmian pobieranego oprocentowania stosowanego przez banki nie może zależeć od „rentowności instrumentów rynku pieniężnego” – jest to sformułowanie niejasne i pozwala na swobodne dokonywanie zmian na niekorzyść kredytobiorców.
6. Opłata za ustalenie adresu zamieszkania. Bank nie może obciążać kredytobiorcy taką opłatą, ponieważ zgodnie z umową kredytobiorca w przypadku zmiany adresu zamieszkania ma obowiązek poinformować o tym bank w określonym terminie. Jeżeli kredytobiorca nie dopełni tego obowiązku wywołuje to skutki prawne.
Lista niedozwolonych zapisów stosowanych w umowach oraz lista niedozwolonych opłat i prowizji pobieranych przez banki jest bardzo długa. Jeśli jednak zorientujemy się, że bank pobrał od nas opłatę, której nie powinien pobierać, nie możemy rezygnować z walki o swoje prawa. Należy zgłosić reklamację, gdyż banki zdają sobie sprawę z tego, że bezprawnie pobrały od nas opłatę i na zgłoszenie klienta są w stanie ją zwrócić. Jeśli jednak bank odmówi nam zwrotu opłat pobranych bezprawnie, wówczas zawsze o pomoc możemy udać się do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów – pracownicy tej instytucji bardzo chętnie nam pomogą w uzyskaniu zwrotu środków od banku. Wszystkie nieuczciwe klauzule stosowane w umowach konsumenckich są danymi jawnymi. Każdy może zapoznać się z treścią rejestru postanowień wzorców umowy uznanych za niedozwolone. Dane są dostępne bezpłatnie na stronach internetowych Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów.
Kłamstwa w reklamach
Codziennie oglądamy w telewizji dziesiątki reklam zachęcających nas do zaciągnięcia różnorodnych kredytów i pożyczek (hipotecznych, samochodowych, okazjonalnych). Każdy sposób jest dobry na zdobycie nowego klienta. Już pojawiły się w mediach reklamy zachęcające nas do zaciągania kredytów i pożyczek wakacyjnych, podobne sytuacje są nam przedstawiane przez banki każdego roku. Rywalizacja między bankami o nowego klienta jest bardzo duża, więc nie ulegajmy kuszącym ofertom kredytów prezentowanych w reklamach. Banki często przedstawiają ofertę, która może wprowadzać w błąd przyszłego kredytobiorcę.
Jednym z najważniejszych parametrów kredytu jest oprocentowanie, które zgodnie z Ustawą o kredycie konsumenckim powinno zawierać wyraźną informację o rzeczywistej rocznej stopie procentowej. Tymczasem banki w swoich reklamach kuszą klientów na pozór niskim oprocentowaniem. Jednym z przykładów jest prezentowana obecnie „Pożyczka od ręki” banku BPH. W reklamie pojawia się informacja, iż bank oferuje pożyczkę 2 tys. zł z niską ratą 51 zł miesięcznie, reklama nie informuje potencjalnego klienta o wysokości oprocentowania. Na wyobraźnię klienta ma działać podana kwotowo wysokość miesięcznej raty, w tym wypadku 51 zł miesięcznie. Jednak okazuje się, że klient musi spełnić jednocześnie inne założenie, którym jest 60-miesięczny okres kredytowania, a rzeczywista roczna stopa procentowa pożyczki wynosi 20,22 proc. – napisane bardzo małym drukiem, aby klient się nie zorientował. Więc spłacając tę pożyczkę zgodnie z założonymi warunkami musimy oddać bankowi po 60-miesięcznym okresie kredytowania ponad 3 tys. zł, czyli o ponad 50 proc. więcej niż pożyczyliśmy.
Innym przykładem może być „Max pożyczka mini rata” oferowana przez PKO BP. Podobnie jak w poprzedniej reklamie na wyobraźnię klienta ma działać niska wysokość miesięcznej raty. Na stronie internetowej jest bardzo zachęcająca propozycja pożyczki, gdzie miesięczna rata ma wynieść tylko 19 zł, ale oczywiście trzeba spełnić także inne warunki: okres kredytowania wynosi 5 lat, kwota 700 zł, a rzeczywista roczna stopa procentowa wynosi 24,31 proc., i na takich warunkach pożyczka jest dostępna tylko dla klientów, którzy posiadają konto w tym banku przynajmniej od sześciu miesięcy. Oczywiście wszystkie dodatkowe warunki są napisane małym drukiem lub odsyła się klienta do nieczytelnych tabel opłat i prowizji. Niemal wszystkie banki stosują takie chwyty reklamowe, aby przyciągnąć klienta, który nie zawsze tego jest świadomy.
Innym typem reklam są oferty, w których kredyt jest przedstawiony jako wolny od odsetek w określonym czasie. Na pierwszy rzut oka wygląda to zachęcająco, lecz należy przeczytać informacje podawane drobnym drukiem, gdyż może okazać się, że zamiast odsetek pobierane są wysokie opłaty lub istnieje konieczność wykupienia ubezpieczenia na cały okres kredytowania. Więc w rzeczywistości może się okazać, że po podsumowaniu wszystkich opłat, prowizji i ubezpieczenia kredyt jest o wiele droższy niż ten, który byłby oprocentowany.
Ponadto jeżeli korzystamy z kredytu na promocyjnych warunkach, musimy pamiętać o tym, aby podstawowe parametry finansowe były wpisane do umowy. Jeśli takie zapisy nie znajdą się w umowie tylko będą zawierały odesłanie do regulaminu bądź tabeli opłat i prowizji, mogą one wówczas zmienić się w trakcie spłaty kredytu.
DR MAGDALENA ECHAUST"W przypadku braku rozwiązań wspierających sektor, można prognozować spadek liczby rozpoczynanych mieszkań w budownictwie deweloperskim z poziomu ok. 80 tys. rocznie do poziomu ok. 30-40 tys. w 2009 r." - napisał w analizie Kirejczyk. "W połączeniu ze zjawiskiem upadłości firm spowoduje to załamanie rynku zleceń dla firm zajmujących się budownictwem wielorodzinnym. To z kolei oznaczać musi wzrost bezrobocia, o ile nie pojawią się inne zamówienia dla firm wykonawczych" - dodał.
W opinii prezesa REAS spadek podaży na rynku nieruchomości może skutkować w długoterminowej perspektywie wzrostem cen. "Dane GUS o liczbie ponad 700 tys. mieszkań i domów znajdujących się w budowie są nierealistyczne: część z nich to budowy zakończone i zasiedlone, część - zamrożone, a z pozostałych większość to domy jednorodzinne. Zahamowanie produkcji w budownictwie wielorodzinnym zaowocuje w kilkuletniej perspektywie spadkiem podaży, a w konsekwencji wzrostem cen" - uważa Kirejczyk.
Według danych GUS, liczba mieszkań w budowie w okresie styczeń- grudzień 2008 roku wyniosła 686,8 tys. i jest to o 1,3 proc. więcej niż w analogicznym czasie przed rokiem.
źródło informacji: PAP Sobota, 31 stycznia (06:00)
"W przypadku braku rozwiązań wspierających sektor, można prognozować spadek liczby rozpoczynanych mieszkań w budownictwie deweloperskim z poziomu ok. 80 tys. rocznie do poziomu ok. 30-40 tys. w 2009 r." - napisał w analizie Kirejczyk. "W połączeniu ze zjawiskiem upadłości firm spowoduje to załamanie rynku zleceń dla firm zajmujących się budownictwem wielorodzinnym. To z kolei oznaczać musi wzrost bezrobocia, o ile nie pojawią się inne zamówienia dla firm wykonawczych" - dodał.
W opinii prezesa REAS spadek podaży na rynku nieruchomości może skutkować w długoterminowej perspektywie wzrostem cen. "Dane GUS o liczbie ponad 700 tys. mieszkań i domów znajdujących się w budowie są nierealistyczne: część z nich to budowy zakończone i zasiedlone, część - zamrożone, a z pozostałych większość to domy jednorodzinne. Zahamowanie produkcji w budownictwie wielorodzinnym zaowocuje w kilkuletniej perspektywie spadkiem podaży, a w konsekwencji wzrostem cen" - uważa Kirejczyk.
Według danych GUS, liczba mieszkań w budowie w okresie styczeń- grudzień 2008 roku wyniosła 686,8 tys. i jest to o 1,3 proc. więcej niż w analogicznym czasie przed rokiem.
źródło informacji: PAP Sobota, 31 stycznia (06:00)
W Warszawie cena wynajmu kawalerki to około 1,5 tys. zł. Nie rzadko jest to cena zaporowa. W przedziale od 2 do 2,5 tys. zł znajdziemy najwięcej mieszkań dwu- i trzypokojowych. W tym segmencie ceny osiągają pułap nawet 3,5 tys. zł za mieszkanie trzypokojowe. Mieszkania cztero- i pięciopokojowe w cenach powyżej 4,5 tys. zł cieszą się najmniejszym zainteresowaniem. Częstokroć nazywane apartamentami, rzadko spełniają jednak założenia konstrukcyjne i jakościowe. Segment apartamentów z prawdziwego zdarzenia będzie cieszył się dużym wzięciem wśród firm oraz cudzoziemców. Jest to jednak rynek bardzo specyficzny, wręcz sezonowy.
Osoby zainteresowane wynajmem mieszkania, można przypisać do trzech grup: studenci, młode małżeństwa oraz przedstawiciele firm. Jeśli najemcami mają być studenci, najwłaściwsza będzie lokalizacja w okolicy uczelni. Jeśli mieszkanie nie będzie w bezpośrednim sąsiedztwie centrum akademickiego znaczenia nabiera dogodny dojazd zarówno w dzień, jak i w nocy. Ważnym atutem może być również bliskość miejsc rozrywki.
Młode małżeństwa oprócz dobrej komunikacji, przy wyborze mieszkania zwracają uwagę na infrastrukturę miejską oraz sąsiedztwo obiektów użyteczności publicznej, jak szkoły, przedszkola, czy centra handlowe. Przedstawiciel firm, szukają przede wszystkim spokoju i komfortu. Dlatego też chętnie wynajmują lokale i apartamenty na osiedlach zamkniętych, gdzie mogą liczyć na dyskrecję, spokój i dobre warunki do pracy.
Do grupy oferujących mieszkania do wynajęcia, dołączyli w ostatnim czasie deweloperzy. Oferują mieszkania, które nie znalazły nabywców w drodze sprzedaży. Lokale takie nierzadko charakteryzują się słabszą lokalizacją, która nadal jest głównym czynnikiem kształtującym cenę i szybkość znalezienia najemcy. Deweloperzy decydujący się na wynajem, nie stanowią zagrożenia przejęcia rynku, ponieważ w Polsce nadal brakuje mieszkań. W przypadku inwestycji perspektywicznych, w większej mierze decydują się na przemianę budynku na potrzeby powierzchni biurowej.
Jeśli chodzi o opłacalność wynajmu, w najkorzystniejszej sytuacji znajdują się osoby, które nabyły mieszkanie ze środków własnych. Po odjęciu kosztu czynszu i mediów pozostaje zysk. Ci natomiast, którzy posiłkowali się kredytem, muszą liczyć się z kosztami raty. W tym przypadku dobrze jest, aby cena najmu równoważyła nam koszty raty.
Sebastian Saliński
interia.pl Sobota, 31 stycznia (06:00)
W Warszawie cena wynajmu kawalerki to około 1,5 tys. zł. Nie rzadko jest to cena zaporowa. W przedziale od 2 do 2,5 tys. zł znajdziemy najwięcej mieszkań dwu- i trzypokojowych. W tym segmencie ceny osiągają pułap nawet 3,5 tys. zł za mieszkanie trzypokojowe. Mieszkania cztero- i pięciopokojowe w cenach powyżej 4,5 tys. zł cieszą się najmniejszym zainteresowaniem. Częstokroć nazywane apartamentami, rzadko spełniają jednak założenia konstrukcyjne i jakościowe. Segment apartamentów z prawdziwego zdarzenia będzie cieszył się dużym wzięciem wśród firm oraz cudzoziemców. Jest to jednak rynek bardzo specyficzny, wręcz sezonowy.
Osoby zainteresowane wynajmem mieszkania, można przypisać do trzech grup: studenci, młode małżeństwa oraz przedstawiciele firm. Jeśli najemcami mają być studenci, najwłaściwsza będzie lokalizacja w okolicy uczelni. Jeśli mieszkanie nie będzie w bezpośrednim sąsiedztwie centrum akademickiego znaczenia nabiera dogodny dojazd zarówno w dzień, jak i w nocy. Ważnym atutem może być również bliskość miejsc rozrywki.
Młode małżeństwa oprócz dobrej komunikacji, przy wyborze mieszkania zwracają uwagę na infrastrukturę miejską oraz sąsiedztwo obiektów użyteczności publicznej, jak szkoły, przedszkola, czy centra handlowe. Przedstawiciel firm, szukają przede wszystkim spokoju i komfortu. Dlatego też chętnie wynajmują lokale i apartamenty na osiedlach zamkniętych, gdzie mogą liczyć na dyskrecję, spokój i dobre warunki do pracy.
Do grupy oferujących mieszkania do wynajęcia, dołączyli w ostatnim czasie deweloperzy. Oferują mieszkania, które nie znalazły nabywców w drodze sprzedaży. Lokale takie nierzadko charakteryzują się słabszą lokalizacją, która nadal jest głównym czynnikiem kształtującym cenę i szybkość znalezienia najemcy. Deweloperzy decydujący się na wynajem, nie stanowią zagrożenia przejęcia rynku, ponieważ w Polsce nadal brakuje mieszkań. W przypadku inwestycji perspektywicznych, w większej mierze decydują się na przemianę budynku na potrzeby powierzchni biurowej.
Jeśli chodzi o opłacalność wynajmu, w najkorzystniejszej sytuacji znajdują się osoby, które nabyły mieszkanie ze środków własnych. Po odjęciu kosztu czynszu i mediów pozostaje zysk. Ci natomiast, którzy posiłkowali się kredytem, muszą liczyć się z kosztami raty. W tym przypadku dobrze jest, aby cena najmu równoważyła nam koszty raty.
Sebastian Saliński
interia.pl Sobota, 31 stycznia (06:00)
Rzecznik nie podjął jednak interwencji w tej sprawie, ze względu na samodzielność spółdzielni w tym zakresie - powiedziała PAP dyrektor Zespołu Prawa Administracyjnego i Spraw Mieszkaniowych Biura RPO, Kamilla Dołowska.
Po wydzieleniu własności nieruchomości, spółdzielnie zmieniają zasady ustalania opłat za korzystnie z windy i wywóz śmieci. Uzależniają je od liczby metrów kwadratowych mieszkania, a nie osób zamieszkujących lokal, tak jak robiły to przed wydzieleniem własności. Jeżeli zatem osoba samotna ma np. 70-metrowe mieszkanie a czteroosobowa rodzina np. 40-metrowe, to ta pierwsza za windę i wywóz śmieci zapłaci prawie dwa razy więcej - wynika z informacji o podwyżkach czynszu przysyłanych lokatorom przez spółdzielnie mieszkaniowe.
Złożenie interpelacji w tej sprawie zapowiedział poseł PiS, Grzegorz Tobiszowski. "Przecież jedna osoba jeździ windą rzadziej i gromadzi mniej śmieci niż kilkuosobowa rodzina. Prawo, które prowadzi do takich absurdów, powinno być jak najszybciej zmienione, niezależnie od tego czy zostało zapisane w ustawie czy w statucie spółdzielni" - powiedział PAP.
- Spółdzielnie mieszkaniowe powinny wreszcie nauczyć się zarządzać majątkiem tak jak inne podmioty gospodarcze. Na razie większość ich władz chce mieć tylko korzyści, bez jakichkolwiek starań, np. o obniżenie kosztów - dodał.
Także senator PO, Mieczysław Augustyn, obiecał, że "klub Platformy przyjrzy się problemowi podwyżki opłat za widny i wywóz śmieci w spółdzielniach".
Zdaniem dyrektor Wydziału Lustracji Krajowej Rady Spółdzielczej Danuty Świerżewskiej, gdyby lokatorzy na bieżąco interesowali się sprawami spółdzielni, w wielu przypadkach nie doszłoby do podwyżek opłat za windy i wywóz śmieci.
Osoby szukające pomocy u RPO twierdzą, że w swoich spółdzielniach dowiadują się, iż po wydzieleniu własności, to prawo każe liczyć opłaty za windę i wywóz śmieci od metra kwadratowego mieszkania.
- Z ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych wynika, że koszty m.in. użytkowania windy i wywozu śmieci ponoszą mieszkańcy. Ani w niej, ani w przepisach ustawy o ochronie lokatorów nie ma jednak mowy, że opłaty trzeba uzależniać od metrażu, a nie od liczby osób - wyjaśniła Kamilla Dołowska.
Podkreśliła, że "zależy to wyłącznie od spółdzielni. Ich zarządy podejmują swobodne decyzje, zatwierdzane potem przez rady nadzorcze".
- Jeśli władze spółdzielni twierdzą, że jakakolwiek ustawa zmusza je do pobierania od samotnej osoby wyższych opłat za korzystanie z windy czy wywóz śmieci niż od kilkuosobowej rodziny tylko dlatego, że ma ona większe mieszkanie, to nie rozumieją ustawy o ochronie lokatorów" - stwierdziła Dołowska. Przypomniała, że "ustawa ta daje jedynie spółdzielniom swobodę w ustalaniu zasad naliczania opłat -.
Dlatego - zdaniem Tobiszowskiego - należy bardziej patrzeć na ręce zarządom spółdzielni mieszkaniowych, a być może potrzebne są rozwiązania ograniczające ich samodzielność, jeżeli ta szkodzi lokatorom.
Świerżewska z KRS zwróciła uwagę, że lokatorzy mogą odwołać się do Rady Nadzorczej spółdzielni. Jeśli nic to nie pomoże, to do Walnego Zgromadzenia Członków. Potem zostaje im już tylko skarga do sądu cywilnego.
Dołowska, pytana o szanse powodzenia takiej skargi powiedziała: - Jeśli władze spółdzielni udowodnią, że inna metoda się nie sprawdza, to lokator może sprawę przegrać. Aby wygrać, musi przekonać sąd, że rozwiązanie przyjęte przez spółdzielnię jest błędne i wykazać dlaczego - podkreśliła.
interia.pl Piątek, 30 stycznia (16:21)
Rzecznik nie podjął jednak interwencji w tej sprawie, ze względu na samodzielność spółdzielni w tym zakresie - powiedziała PAP dyrektor Zespołu Prawa Administracyjnego i Spraw Mieszkaniowych Biura RPO, Kamilla Dołowska.
Po wydzieleniu własności nieruchomości, spółdzielnie zmieniają zasady ustalania opłat za korzystnie z windy i wywóz śmieci. Uzależniają je od liczby metrów kwadratowych mieszkania, a nie osób zamieszkujących lokal, tak jak robiły to przed wydzieleniem własności. Jeżeli zatem osoba samotna ma np. 70-metrowe mieszkanie a czteroosobowa rodzina np. 40-metrowe, to ta pierwsza za windę i wywóz śmieci zapłaci prawie dwa razy więcej - wynika z informacji o podwyżkach czynszu przysyłanych lokatorom przez spółdzielnie mieszkaniowe.
Złożenie interpelacji w tej sprawie zapowiedział poseł PiS, Grzegorz Tobiszowski. "Przecież jedna osoba jeździ windą rzadziej i gromadzi mniej śmieci niż kilkuosobowa rodzina. Prawo, które prowadzi do takich absurdów, powinno być jak najszybciej zmienione, niezależnie od tego czy zostało zapisane w ustawie czy w statucie spółdzielni" - powiedział PAP.
- Spółdzielnie mieszkaniowe powinny wreszcie nauczyć się zarządzać majątkiem tak jak inne podmioty gospodarcze. Na razie większość ich władz chce mieć tylko korzyści, bez jakichkolwiek starań, np. o obniżenie kosztów - dodał.
Także senator PO, Mieczysław Augustyn, obiecał, że "klub Platformy przyjrzy się problemowi podwyżki opłat za widny i wywóz śmieci w spółdzielniach".
Zdaniem dyrektor Wydziału Lustracji Krajowej Rady Spółdzielczej Danuty Świerżewskiej, gdyby lokatorzy na bieżąco interesowali się sprawami spółdzielni, w wielu przypadkach nie doszłoby do podwyżek opłat za windy i wywóz śmieci.
Osoby szukające pomocy u RPO twierdzą, że w swoich spółdzielniach dowiadują się, iż po wydzieleniu własności, to prawo każe liczyć opłaty za windę i wywóz śmieci od metra kwadratowego mieszkania.
- Z ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych wynika, że koszty m.in. użytkowania windy i wywozu śmieci ponoszą mieszkańcy. Ani w niej, ani w przepisach ustawy o ochronie lokatorów nie ma jednak mowy, że opłaty trzeba uzależniać od metrażu, a nie od liczby osób - wyjaśniła Kamilla Dołowska.
Podkreśliła, że "zależy to wyłącznie od spółdzielni. Ich zarządy podejmują swobodne decyzje, zatwierdzane potem przez rady nadzorcze".
- Jeśli władze spółdzielni twierdzą, że jakakolwiek ustawa zmusza je do pobierania od samotnej osoby wyższych opłat za korzystanie z windy czy wywóz śmieci niż od kilkuosobowej rodziny tylko dlatego, że ma ona większe mieszkanie, to nie rozumieją ustawy o ochronie lokatorów" - stwierdziła Dołowska. Przypomniała, że "ustawa ta daje jedynie spółdzielniom swobodę w ustalaniu zasad naliczania opłat -.
Dlatego - zdaniem Tobiszowskiego - należy bardziej patrzeć na ręce zarządom spółdzielni mieszkaniowych, a być może potrzebne są rozwiązania ograniczające ich samodzielność, jeżeli ta szkodzi lokatorom.
Świerżewska z KRS zwróciła uwagę, że lokatorzy mogą odwołać się do Rady Nadzorczej spółdzielni. Jeśli nic to nie pomoże, to do Walnego Zgromadzenia Członków. Potem zostaje im już tylko skarga do sądu cywilnego.
Dołowska, pytana o szanse powodzenia takiej skargi powiedziała: - Jeśli władze spółdzielni udowodnią, że inna metoda się nie sprawdza, to lokator może sprawę przegrać. Aby wygrać, musi przekonać sąd, że rozwiązanie przyjęte przez spółdzielnię jest błędne i wykazać dlaczego - podkreśliła.
interia.pl Piątek, 30 stycznia (16:21)
Bolkowska wyjaśniła w czwartek na konferencji prasowej, że mimo sygnałów firm budowlanych o pogarszającej się koniunkturze, budownictwo osiągnęło w 2008 roku korzystniejsze wskaźniki wzrostu, niż przemysł oraz handel detaliczny. Było to odpowiednio 12,9 proc., 3,5 proc. oraz 6,6 proc.
Jej zdaniem, w 2009 roku inwestycje infrastrukturalne i drogowe mogą uchronić sektor budownictwa w 2009 roku od "głębokiego regresu".
Oceniła, że malejące tempo inwestycji w naszym kraju wpływa niekorzystnie na funkcjonowanie branży budowlanej.
- Na malejący poziom inwestowania w Polsce wpływa kryzys na rynkach finansowych, ograniczenie możliwości pozyskiwania kredytów, mniejszy napływ inwestycji zagranicznych, pogorszenie sytuacji finansowej przedsiębiorstw oraz psychologiczne bariery w podejmowaniu decyzji inwestycyjnych wobec niepewności, co do przyszłej sytuacji gospodarczej - wyjaśniła Bolkowska.
Według ekspertki, "budownictwo mieszkaniowe weszło już w sytuację kryzysową i to będzie się pogłębiało". Wyjaśniła, że deweloperzy mają trudności ze sprzedażą mieszkań.
Przypomniała jednak, że udział budownictwa mieszkaniowego w całym sektorze budowlanym wynosi mniej niż 20 proc.
Dyrektor Polskiej Izby Przemysłowo-Handlowej Budownictwa Zbigniew Bachman powiedział dziennikarzom w czwartek przed konferencją, że w tym roku należy się liczyć ze wzrostem cen materiałów budowlanych, szczególnie energochłonnych. Chodzi m.in. o cegłę, styropian, płytki ceramiczne. Bachman szacuje, że ceny tych wyrobów mogą wzrosnąć o 7-10 proc.
- Te materiały, które są w postaci zapasów w magazynach i hurtowniach, w pierwszym półroczu 2009 roku mogą stanieć. Mogą spaść ceny produktów chemii budowlanej, niektórych wyrobów konstrukcyjnych, które są mniej energochłonne - powiedział w czwartek dziennikarzom Bachman.
Jego zdaniem, "o dynamice wzrostu lub upadku produkcji budowlano- montażowej w 2009 roku" będą decydowały inwestycje w budownictwo infrastrukturalne i drogowe.
źródło informacji: PAP/onet.pl Piątek, 30 stycznia (06:00)
Bolkowska wyjaśniła w czwartek na konferencji prasowej, że mimo sygnałów firm budowlanych o pogarszającej się koniunkturze, budownictwo osiągnęło w 2008 roku korzystniejsze wskaźniki wzrostu, niż przemysł oraz handel detaliczny. Było to odpowiednio 12,9 proc., 3,5 proc. oraz 6,6 proc.
Jej zdaniem, w 2009 roku inwestycje infrastrukturalne i drogowe mogą uchronić sektor budownictwa w 2009 roku od "głębokiego regresu".
Oceniła, że malejące tempo inwestycji w naszym kraju wpływa niekorzystnie na funkcjonowanie branży budowlanej.
- Na malejący poziom inwestowania w Polsce wpływa kryzys na rynkach finansowych, ograniczenie możliwości pozyskiwania kredytów, mniejszy napływ inwestycji zagranicznych, pogorszenie sytuacji finansowej przedsiębiorstw oraz psychologiczne bariery w podejmowaniu decyzji inwestycyjnych wobec niepewności, co do przyszłej sytuacji gospodarczej - wyjaśniła Bolkowska.
Według ekspertki, "budownictwo mieszkaniowe weszło już w sytuację kryzysową i to będzie się pogłębiało". Wyjaśniła, że deweloperzy mają trudności ze sprzedażą mieszkań.
Przypomniała jednak, że udział budownictwa mieszkaniowego w całym sektorze budowlanym wynosi mniej niż 20 proc.
Dyrektor Polskiej Izby Przemysłowo-Handlowej Budownictwa Zbigniew Bachman powiedział dziennikarzom w czwartek przed konferencją, że w tym roku należy się liczyć ze wzrostem cen materiałów budowlanych, szczególnie energochłonnych. Chodzi m.in. o cegłę, styropian, płytki ceramiczne. Bachman szacuje, że ceny tych wyrobów mogą wzrosnąć o 7-10 proc.
- Te materiały, które są w postaci zapasów w magazynach i hurtowniach, w pierwszym półroczu 2009 roku mogą stanieć. Mogą spaść ceny produktów chemii budowlanej, niektórych wyrobów konstrukcyjnych, które są mniej energochłonne - powiedział w czwartek dziennikarzom Bachman.
Jego zdaniem, "o dynamice wzrostu lub upadku produkcji budowlano- montażowej w 2009 roku" będą decydowały inwestycje w budownictwo infrastrukturalne i drogowe.
źródło informacji: PAP/onet.pl Piątek, 30 stycznia (06:00)
W przedstawionym dziś raporcie ekonomiści prognozują, że w roku 2009 PKB Polski wzrośnie o 2,0 proc. W opinii IBnGR rok 2010 będzie jeszcze lepszy. Wtedy PKB wzrośnie o 3 proc.
Eksperci IBnGR oszacowali też średnioroczny kurs euro i dolara w latach 2009-2010. Ich zdaniem euro będzie kosztowało 4,3 zł w 2009 i 4,0 zł w 2010. Za dolara trzeba będzie zapłacić odpowiednio 3,3 zł i 3 zł.
W pierwszym i drugim kwartale br. dynamika PKB będzie wciąż spadała i wyniesie odpowiednio 1,5 proc. i 1,3 proc. Lepiej będzie - jak twierdzą ekonomiści Instytutu - już w drugiej połowie 2009 r., w III kwartale gospodarka będzie rosła w tempie 2,0 proc. a w IV o 2,8 proc.
Lata 2009-2010 to - ze względu na wolniejsze tempo wzrostu gospodarczego - niższa inflacja. W tym roku w ujęciu grudzień - grudzień wyniesie ona 2,2 proc., a w roku 2010 - 2,5 proc.
"W roku bieżącym wzrost bezrobocia jest nieunikniony" - powiedział ekspert IBnGR, Marcin Peterlik. Wyniesie ono 11 proc. "To o 1,5 proc. więcej, niż w roku 2008" - dodał ekspert. W roku 2010 bezrobocie zacznie maleć i wyniesie 10,5 proc.
Eksperci oszacowali również czwarty kwartał 2008 r. PKB wzrósł o 2,7 proc. w stosunku do analogicznego okresu roku poprzedniego. W skali rocznej PKB wzrósł o 4,8 proc.
Głównym czynnikiem wzrostu gospodarczego w roku 2008 był popyt krajowy. Tempo jego wzrostu w IV kwartale roku 2008 wyniosło 3,1 proc., co oznacza, że w ujęciu rocznym wyniosło ono 4,8 proc.
Najszybciej rozwijającym się sektorem, zarówno w IV kwartale, jak i w całym roku było budownictwo. W ocenie IBnGR w skali roku tempo wzrostu wartości dodanej wyniosło 11,3 proc.
Na koniec roku 2008 stopa bezrobocia wyniosła 9,5 proc. "Oznacza to, że pomimo obserwowanego osłabienia koniunktury gospodarczej, liczba zatrudnionych w gospodarce narodowej wzrosła w IV kwartale o 2,2 proc. a w całym roku 2008 o 3,5 proc." - czytamy w raporcie IBnGR.W przedstawionym dziś raporcie ekonomiści prognozują, że w roku 2009 PKB Polski wzrośnie o 2,0 proc. W opinii IBnGR rok 2010 będzie jeszcze lepszy. Wtedy PKB wzrośnie o 3 proc.
Eksperci IBnGR oszacowali też średnioroczny kurs euro i dolara w latach 2009-2010. Ich zdaniem euro będzie kosztowało 4,3 zł w 2009 i 4,0 zł w 2010. Za dolara trzeba będzie zapłacić odpowiednio 3,3 zł i 3 zł.
W pierwszym i drugim kwartale br. dynamika PKB będzie wciąż spadała i wyniesie odpowiednio 1,5 proc. i 1,3 proc. Lepiej będzie - jak twierdzą ekonomiści Instytutu - już w drugiej połowie 2009 r., w III kwartale gospodarka będzie rosła w tempie 2,0 proc. a w IV o 2,8 proc.
Lata 2009-2010 to - ze względu na wolniejsze tempo wzrostu gospodarczego - niższa inflacja. W tym roku w ujęciu grudzień - grudzień wyniesie ona 2,2 proc., a w roku 2010 - 2,5 proc.
"W roku bieżącym wzrost bezrobocia jest nieunikniony" - powiedział ekspert IBnGR, Marcin Peterlik. Wyniesie ono 11 proc. "To o 1,5 proc. więcej, niż w roku 2008" - dodał ekspert. W roku 2010 bezrobocie zacznie maleć i wyniesie 10,5 proc.
Eksperci oszacowali również czwarty kwartał 2008 r. PKB wzrósł o 2,7 proc. w stosunku do analogicznego okresu roku poprzedniego. W skali rocznej PKB wzrósł o 4,8 proc.
Głównym czynnikiem wzrostu gospodarczego w roku 2008 był popyt krajowy. Tempo jego wzrostu w IV kwartale roku 2008 wyniosło 3,1 proc., co oznacza, że w ujęciu rocznym wyniosło ono 4,8 proc.
Najszybciej rozwijającym się sektorem, zarówno w IV kwartale, jak i w całym roku było budownictwo. W ocenie IBnGR w skali roku tempo wzrostu wartości dodanej wyniosło 11,3 proc.
Na koniec roku 2008 stopa bezrobocia wyniosła 9,5 proc. "Oznacza to, że pomimo obserwowanego osłabienia koniunktury gospodarczej, liczba zatrudnionych w gospodarce narodowej wzrosła w IV kwartale o 2,2 proc. a w całym roku 2008 o 3,5 proc." - czytamy w raporcie IBnGR.Zgodnie z przedstawionymi wczoraj planami giełdowy Noble Bank przejmie Getin Bank. Głównym udziałowcem obu instytucji jest inna giełdowa spółka Getin Holding, którą kontroluje z kolei znany wrocławski biznesmen Leszek Czarnecki. Nowy Getin Noble Bank dzięki fuzji wskoczy do dziesiątki największych banków w Polsce (połączone aktywa obu banków to 29,5 mld zł, co dałoby mu dokładnie dziesiąte miejsce, tuż za Kredyt Bankiem, a przed Raiffeisen Bank Polska).
- Celem połączenia jest dalszy dynamiczny rozwój obu banków i wejście do pierwszej piątki banków działających w Polsce - tłumaczy Krzysztof Rosiński, prezes Getin Holding, a zarazem przewodniczący rad nadzorczych obu banków.
Fuzja oszczędnościowa
Jednak analitycy wskazują też na inny - ich zdaniem główny - powód tej transakcji.
- Fuzja ma bez wątpienia charakter oszczędnościowy. Obecnie wszystkie banki znajdują się pod presją kosztową: rosną wydatki zarówno rzeczowe, jak i osobowe, a przychody będą spadać. Z punktu widzenia Noble i Getinu nie było więc sensu dublowania kosztów - uważa Marcin Mazurek, analityk firmy badawczej Intelace Research.
Przyznają to też sami przedstawiciele Getinu i Noble.
- Według naszej oceny korzyści z efektu synergii połączenia obu banków mogą wynieść około 100 mln zł do 2012 roku. Pochodzić one będą głównie z poprawy efektywności działania oraz optymalizacji zasobów: na przykład jedna centrala, jeden system IT - dodaje Krzysztof Rosiński.
Zgodnie ze złożonymi wczoraj w Komisji Nadzoru Finansowego dokumentami dotychczasowi akcjonariusze Getin Banku (ponad 99,5 proc. jego akcji ma Getin Holding) otrzymają za każdy swój walor 2,85 nowych akcji Noble Banku. Dzięki temu fundusze Noble Banku wzrosną z 215 mln zł do kwoty 953,7 mln zł (dziewiąte pod tym względem miejsce wśród banków w Polsce). Getin Noble będzie dysponował łącznie 380 placówkami.
Cała fuzja ma się zakończyć do końca tego roku. Nowy bank będzie jednak funkcjonował pod dotychczasowymi markami handlowymi: Noble, dla zarządzania aktywami i obsługi zamożnych klientów, oraz Getin Bank, dla masowych klientów i firm. Nie ma natomiast decyzji, który z prezesów: Jarosław Augustyniak (Noble) czy Michał Handzlik (Getin) pokieruje połączoną instytucją.
Po połączeniu Getin Holding będzie miał 93,7 proc. akcji Getin Noble Banku. Inwestorzy jednak bez entuzjazmu przyjęli plany przekształceń w grupie Getin. Na początku wczorajszych notowań kurs akcji Noble Banku spadł o prawie 15 proc., a Getin Holdingu o 3 proc.
- Trzeba się jeszcze dokładnie przyjrzeć, ale zaproponowany parytet wymiany nie wydaje się specjalnie korzystny dla akcjonariuszy Noble Banku - zastrzega jeden z analityków.
Nadciąga fala konsolidacji
Zdaniem obserwatorów i samych uczestników rynku fuzja Getinu i Nobla to dopiero początek przetasowań w polskich finansach.
- Światowy kryzys przyśpieszy proces konsolidacji sektora bankowego także w Polsce. Prawdopodobnie jeszcze w tym roku rozpocznie się fala fuzji i przejęć. Częściowo będą one pochodną tego, co dzieje się na światowych rynkach, częściowo skutkiem zmiany polityki i szukania oszczędności przez niektórych inwestorów działających w Polsce - uważa Wojciech Sobieraj, prezes działającego od niedawna Alior Banku.
Aktywnej roli w konsolidacji nie wyklucza też sam Getin.
- Nowa struktura pomoże nam również w przyszłości przygotować się do ewentualnej akwizycji. W tej strukturze będziemy mogli nabyć dużo większy podmiot, dużo szybciej i nadal zachować kontrolę - przyznał Rosiński.
Sam Leszek Czarnecki, który nie komentuje planów fuzji kontrolowanych przez siebie spółek, niedawno przyznał, że nie wyklucza przejęć na rynku. Powiedział, że gdyby miał zapewnione finansowanie, a na sprzedaż wystawiony był na przykład BRE Bank nie wykluczałby kupna takiego banku.
- Choć na razie nikt poza amerykańskim AIG oficjalnie nie przyznał, że chce sprzedać jakieś aktywa bankowe w Polsce, to jestem przekonany, że w najbliższym czasie czeka nas głęboka konsolidacja. Trudno w tej chwili spekulować, który z zagranicznych inwestorów szukając oszczędności wycofa się z Polski - mówi Marcin Mazurek.
Jego zdaniem wyprzedaży należy spodziewać się przede wszystkim po instytucjach amerykańskich. Oprócz AIG, którego bank w Polsce chce kupić PKO BP, można się np. spodziewać sprzedaży Banku Handlowego przez Citigroup.
- Już rok temu, kiedy nie były jeszcze znane wszystkie kłopoty Citi, Amerykanie zdecydowali się na sprzedaż m.in. swojego banku w Niemczech - przypomina Mazurek.
Wśród potencjalnych kupców na banki w Polsce wymieniane są dwa podmioty - PZU i PKO BP.
- Obie instytucje mówią o zakupach. Obie mają też wolne środki na ten cel - kończy Marcin Mazurek.
NAJWAŻNIEJSZE FUZJE I PRZEJĘCIA BANKÓW W POLSCE
1996 rok Grupa Pekao. Decyzją rządu została utworzona grupa bankowa Pekao. W jej skład weszły cztery banki należące do Skarbu Państwa. Obok warszawskiego banku Pekao także lubelski Bank Depozytowo-Kredytowy, Pomorski Bank Kredytowy ze Szczecina oraz łódzki Powszechny Bank Gospodarczy. Połączone aktywa grupy stanowiły wtedy blisko 1/5 łącznych aktywów polskiego sektora bankowego.
1997 rok BIG - Bank Gdański. W 1995 r. w trakcie prywatyzacji BIG kupił prawie 24 proc. akcji znacznie od siebie większego Banku Gdańskiego. Do marca 1997 r. BIG zwiększył swój udział w gdańskim banku do ponad 63 proc. i do końca roku przeforsował fuzję obu banków. Przez kolejne lata bank działał jako BIG Bank Gdański (obecnie Millennium Bank).
2001 rok BPH - PBK. Połączenie krakowskiego Banku Przemysłowo-Handlowego i warszawskiego Powszechnego Banku Kredytowego było następstwem przejęcia przez niemiecki Bayerishe Hypo -und Verieinsbank (główny udziałowiec BPH) inwestora PBK, Banku Austria Creditanstalt. W efekcie powstał trzeci co do wielkości bank na polskim rynku ustępujący jedynie PKO BP i Pekao.
2007 rok Pekao - część Banku BPH. Po kupnie przez włoskiego inwestora Pekao, UniCredit, udziałów w Hypo -und Vereinsbanku, Włosi chcieli szybko połączyć Pekao i BPH. Nie zgodził się na to jednak polski rząd. Po trwających ponad rok targach osiągnięto kompromis: Pekao przejął jedynie część BPH (z 280 placówkami i większością klientów), resztę musiał odsprzedać nowemu inwestorowi. Isk
Zgodnie z przedstawionymi wczoraj planami giełdowy Noble Bank przejmie Getin Bank. Głównym udziałowcem obu instytucji jest inna giełdowa spółka Getin Holding, którą kontroluje z kolei znany wrocławski biznesmen Leszek Czarnecki. Nowy Getin Noble Bank dzięki fuzji wskoczy do dziesiątki największych banków w Polsce (połączone aktywa obu banków to 29,5 mld zł, co dałoby mu dokładnie dziesiąte miejsce, tuż za Kredyt Bankiem, a przed Raiffeisen Bank Polska).
- Celem połączenia jest dalszy dynamiczny rozwój obu banków i wejście do pierwszej piątki banków działających w Polsce - tłumaczy Krzysztof Rosiński, prezes Getin Holding, a zarazem przewodniczący rad nadzorczych obu banków.
Fuzja oszczędnościowa
Jednak analitycy wskazują też na inny - ich zdaniem główny - powód tej transakcji.
- Fuzja ma bez wątpienia charakter oszczędnościowy. Obecnie wszystkie banki znajdują się pod presją kosztową: rosną wydatki zarówno rzeczowe, jak i osobowe, a przychody będą spadać. Z punktu widzenia Noble i Getinu nie było więc sensu dublowania kosztów - uważa Marcin Mazurek, analityk firmy badawczej Intelace Research.
Przyznają to też sami przedstawiciele Getinu i Noble.
- Według naszej oceny korzyści z efektu synergii połączenia obu banków mogą wynieść około 100 mln zł do 2012 roku. Pochodzić one będą głównie z poprawy efektywności działania oraz optymalizacji zasobów: na przykład jedna centrala, jeden system IT - dodaje Krzysztof Rosiński.
Zgodnie ze złożonymi wczoraj w Komisji Nadzoru Finansowego dokumentami dotychczasowi akcjonariusze Getin Banku (ponad 99,5 proc. jego akcji ma Getin Holding) otrzymają za każdy swój walor 2,85 nowych akcji Noble Banku. Dzięki temu fundusze Noble Banku wzrosną z 215 mln zł do kwoty 953,7 mln zł (dziewiąte pod tym względem miejsce wśród banków w Polsce). Getin Noble będzie dysponował łącznie 380 placówkami.
Cała fuzja ma się zakończyć do końca tego roku. Nowy bank będzie jednak funkcjonował pod dotychczasowymi markami handlowymi: Noble, dla zarządzania aktywami i obsługi zamożnych klientów, oraz Getin Bank, dla masowych klientów i firm. Nie ma natomiast decyzji, który z prezesów: Jarosław Augustyniak (Noble) czy Michał Handzlik (Getin) pokieruje połączoną instytucją.
Po połączeniu Getin Holding będzie miał 93,7 proc. akcji Getin Noble Banku. Inwestorzy jednak bez entuzjazmu przyjęli plany przekształceń w grupie Getin. Na początku wczorajszych notowań kurs akcji Noble Banku spadł o prawie 15 proc., a Getin Holdingu o 3 proc.
- Trzeba się jeszcze dokładnie przyjrzeć, ale zaproponowany parytet wymiany nie wydaje się specjalnie korzystny dla akcjonariuszy Noble Banku - zastrzega jeden z analityków.
Nadciąga fala konsolidacji
Zdaniem obserwatorów i samych uczestników rynku fuzja Getinu i Nobla to dopiero początek przetasowań w polskich finansach.
- Światowy kryzys przyśpieszy proces konsolidacji sektora bankowego także w Polsce. Prawdopodobnie jeszcze w tym roku rozpocznie się fala fuzji i przejęć. Częściowo będą one pochodną tego, co dzieje się na światowych rynkach, częściowo skutkiem zmiany polityki i szukania oszczędności przez niektórych inwestorów działających w Polsce - uważa Wojciech Sobieraj, prezes działającego od niedawna Alior Banku.
Aktywnej roli w konsolidacji nie wyklucza też sam Getin.
- Nowa struktura pomoże nam również w przyszłości przygotować się do ewentualnej akwizycji. W tej strukturze będziemy mogli nabyć dużo większy podmiot, dużo szybciej i nadal zachować kontrolę - przyznał Rosiński.
Sam Leszek Czarnecki, który nie komentuje planów fuzji kontrolowanych przez siebie spółek, niedawno przyznał, że nie wyklucza przejęć na rynku. Powiedział, że gdyby miał zapewnione finansowanie, a na sprzedaż wystawiony był na przykład BRE Bank nie wykluczałby kupna takiego banku.
- Choć na razie nikt poza amerykańskim AIG oficjalnie nie przyznał, że chce sprzedać jakieś aktywa bankowe w Polsce, to jestem przekonany, że w najbliższym czasie czeka nas głęboka konsolidacja. Trudno w tej chwili spekulować, który z zagranicznych inwestorów szukając oszczędności wycofa się z Polski - mówi Marcin Mazurek.
Jego zdaniem wyprzedaży należy spodziewać się przede wszystkim po instytucjach amerykańskich. Oprócz AIG, którego bank w Polsce chce kupić PKO BP, można się np. spodziewać sprzedaży Banku Handlowego przez Citigroup.
- Już rok temu, kiedy nie były jeszcze znane wszystkie kłopoty Citi, Amerykanie zdecydowali się na sprzedaż m.in. swojego banku w Niemczech - przypomina Mazurek.
Wśród potencjalnych kupców na banki w Polsce wymieniane są dwa podmioty - PZU i PKO BP.
- Obie instytucje mówią o zakupach. Obie mają też wolne środki na ten cel - kończy Marcin Mazurek.
NAJWAŻNIEJSZE FUZJE I PRZEJĘCIA BANKÓW W POLSCE
1996 rok Grupa Pekao. Decyzją rządu została utworzona grupa bankowa Pekao. W jej skład weszły cztery banki należące do Skarbu Państwa. Obok warszawskiego banku Pekao także lubelski Bank Depozytowo-Kredytowy, Pomorski Bank Kredytowy ze Szczecina oraz łódzki Powszechny Bank Gospodarczy. Połączone aktywa grupy stanowiły wtedy blisko 1/5 łącznych aktywów polskiego sektora bankowego.
1997 rok BIG - Bank Gdański. W 1995 r. w trakcie prywatyzacji BIG kupił prawie 24 proc. akcji znacznie od siebie większego Banku Gdańskiego. Do marca 1997 r. BIG zwiększył swój udział w gdańskim banku do ponad 63 proc. i do końca roku przeforsował fuzję obu banków. Przez kolejne lata bank działał jako BIG Bank Gdański (obecnie Millennium Bank).
2001 rok BPH - PBK. Połączenie krakowskiego Banku Przemysłowo-Handlowego i warszawskiego Powszechnego Banku Kredytowego było następstwem przejęcia przez niemiecki Bayerishe Hypo -und Verieinsbank (główny udziałowiec BPH) inwestora PBK, Banku Austria Creditanstalt. W efekcie powstał trzeci co do wielkości bank na polskim rynku ustępujący jedynie PKO BP i Pekao.
2007 rok Pekao - część Banku BPH. Po kupnie przez włoskiego inwestora Pekao, UniCredit, udziałów w Hypo -und Vereinsbanku, Włosi chcieli szybko połączyć Pekao i BPH. Nie zgodził się na to jednak polski rząd. Po trwających ponad rok targach osiągnięto kompromis: Pekao przejął jedynie część BPH (z 280 placówkami i większością klientów), resztę musiał odsprzedać nowemu inwestorowi. Isk
Zbyt późna reakcja może być powodem podjęcia nietrafionych decyzji, czego przykładem mogą być inwestorzy kupujący akcje lub jednostki funduszy akcyjnych jesienią 2007 r. Gdy hossa, będąca już na wyczerpaniu, rzeczywiście się skończyła, ponieśli dotkliwe straty.
Zmiany początkowo są ledwie dostrzegalne i nie obejmują wszystkich instrumentów, na przykład akcji, czy jednostek funduszy. Wręcz przeciwnie, często pojawiają się w przypadku nielicznych i stopniowo rozszerzają na kolejne. Inwestor, nie zajmujący się rynkiem finansowym zawodowo, nie jest w stanie śledzić sytuacji zbyt wielu instrumentów i wychwytywać niewielkie zwłaszcza początkowo ruchy. Zwykle koncentruje się na jednej, dwóch grupach, np. akcjach i obligacjach. Ponadto, przy długo trwających tendencjach, przyzwyczajamy się do ruchu cen w jednym kierunku i zakładamy, że będzie on trwał jeszcze jakiś czas. To zaś często prowadzi do pogorszenia się efektów inwestycji, w skrajnym przypadku do strat, a przynajmniej przegapienia okazji, które pojawiają się w innych miejscach rynku.
Przegapienie zaś to utrata potencjalnego zysku, możliwego do osiągnięcia przy wykorzystaniu fachowej rady. Tej zaś nie uzyskamy u znajomego, ?przy okazji" czy nawet w bankowym okienku, gdzie dokonujemy zwykle prostych operacji.
Najnowsze przykłady obszarów rynku finansowego, w których z takimi ?nieoczekiwanymi" zmianami niedawno mieliśmy do czynienia, to obligacje i kursy walut. Z obligacjami przez kilka lat było podobnie, jak z lokatami bankowymi. Mało kto się nimi interesował. Powszechnie uważane były jako mało atrakcyjne w porównaniu z funduszami akcji, które wówczas biły rekordy popularności. Rzeczywiście, w czasie, gdy stopy procentowe są niskie i utrzymują się na takim poziomie przez dłuższy czas, lokaty bankowe, obligacje i fundusze obligacji nie dają wielkich zysków. Wówczas trzeba korzystać z innych możliwości. Gdy Rada Polityki Pieniężnej zaczęła stopy podnosić, sytuacja się zmieniła. Oprocentowanie obligacji w ciągu kilkunastu miesięcy wzrosło z niecałych 4 do ponad 6 proc. Gdy wydawało się, że stopy procentowe będą rosły nadal, a wraz z nimi odsetki od obligacji, znów nastąpiła zmiana. Teraz mamy do czynienia z początkiem cyklu obniżania stóp.
Czy więc znów nadchodzi zmierzch obligacji? Niekoniecznie.
Podobnie, jak w przypadku akcji, obligacja obligacji nierówna. Różnice są tu jeszcze większe, bo są takie rodzaje obligacji, które przynoszą zyski w czasie wzrostu stóp, są i takie, które dają nieźle zarobić, gdy stopy spadają. Analogicznie, jak w przypadku akcji, które przynoszą zysk lub stratę ze zmiany notowań oraz dochód z dywidendy, obligacje dają zarobić i na odsetkach i różnicach cen, w zależności od sytuacji na rynku. Warto zobaczyć jak w tych zmiennych czasach zachowują się ceny jednostek uczestnictwa funduszy obligacyjnych.
Okazuje się, że te niedoceniane przez kilka lat fundusze mogą przynosić zyski porównywalne do osiąganych przez fundusze akcji. Podobnie zresztą było siedem, osiem lat temu, gdy giełda przeżywała pęknięcie internetowej bańki i silne spadki na rynku akcji. Najlepsze z funduszy papierów dłużnych w dobrych dla siebie czasach są w stanie zarabiać po kilkanaście procent.
Choć zarabianie na obligacjach wydaje się prostsze, niż w przypadku akcji, indywidualny inwestor rzadko ma możliwość osiągania samodzielnie tak wysokich zysków. Fundusze mają tu zdecydowaną przewagę, wynikającą z możliwości wyboru większej różnorodności papierów dłużnych, kupowania ich po korzystniejszych cenach ?hurtowych" i dokonywania różnorodnych operacji tymi papierami w zależności od sytuacji. Jako jedyne mają też możliwość korzystania z obligacji zagranicznych, do których nie ma dostępu przeciętny inwestor indywidualny. To stwarza im znacznie większe możliwości, niezależnie od koniunktury panującej w jednym kraju.
Z równie dynamicznymi i nieoczekiwanymi zmianami mamy do czynienia na rynku walutowym. Ich skutki dotykają nie tylko importerów i eksporterów oraz walutowych graczy, ale także mogą być z powodzeniem wykorzystane przez inwestorów lokujących w funduszach i to zarówno obligacji jak i akcji. Rosnąca siła naszej waluty powodowała, że od kilku lat niezbyt opłacalne było inwestowanie w fundusze zagraniczne akcji i obligacji. Zyski osiągnięte na akcjach były w dużej części ?zjadane" przez niekorzystne różnice kursu walutowego. Teraz sytuacja radykalnie się odwróciła, co widać na wykresach cen jednostek tego typu funduszy. W przypadku funduszy obligacji zagranicznych mamy do czynienia z bardzo dynamicznym wzrostem. W przypadku funduszu akcji zagranicznych można zaobserwować znacznie mniejszą zwyżkę, ale osiągnięta ona została w okresie silnych spadków notowań akcji. Zysk był możliwy do osiągnięcia dzięki osłabieniu polskiej waluty.
Nawet w czasach, gdy i na krajowym i na światowych rynkach ceny akcji spadają, możliwe jest osiąganie zysków z korzystnych różnic kursowych, a przynajmniej uniknięcie strat i zajmowanie dogodnych pozycji przed wzrostem kursów akcji. Tego typu strategie dostępne są dla większości inwestorów za pośrednictwem funduszy inwestycyjnych.
Podobnie jest zresztą z innymi lokatami nominowanymi w walutach obcych, na przykład złotem. Zupełnie inaczej będą kształtowały się efekty inwestycji w tę uznawaną za pewną lokatę na ciężkie czasy, w zależności od tego, czy kupno i sprzedaż będziemy liczyć w złotówkach, czy w dolarach. Różnice te obrazuje prosty przykład. W lipcu 2007 r. można było uncję złota kupić za 650 dol. Dziś jest ona warta około 900 dol. Zysk inwestora wynosi więc 38 proc. Jednak zysk polskiego inwestora, który w chwili zakupu złota musiał w złotówkach zapłacić za nie 1787 zł (wówczas za dolara trzeba było zapłacić 2,75 zł) jest o wiele wyższy.
Dziś sprzedając uncję złota za 900 dol. i zamieniając dolary na złotówki (przy kursie 3,4 zł za dolara) otrzymałby 3060 zł. Jego zysk wyniósłby 72 proc. Ale nie zawsze różnice kursowe działają na naszą korzyść. W lipcu ubiegłego roku cena uncji złota dochodziła chwilami do 980 dol. Dawałoby to prawie 51 proc. zysku, licząc w dolarach. Przeliczając transakcję na złotówki nasz zysk wyniósłby zaledwie 15 proc. Wszystkiemu winne umocnienie złotego. Wówczas sprzedając dolary po 2,1 zł otrzymalibyśmy 2058 zł.
Jakie z tych obserwacji płyną wnioski?
Żeby znaleźć drogę do osiągnięcia zysków w każdych warunkach, trzeba dobrze wiedzieć skąd wieje wiatr. Zdaje sobie z tego sprawę każdy żeglarz i odpowiednio do tego ustawia żagle. Inwestor może także osiągać zysk w różnych warunkach rynkowych, niezależnie od tego, skąd wieje wiatr. Oprócz samodzielnej obserwacji i oceny pogody oraz kierunku wiatru, warto skorzystać z profesjonalnej busoli.
Maciej Dyja Główny Analityk Gold Finance
Zbyt późna reakcja może być powodem podjęcia nietrafionych decyzji, czego przykładem mogą być inwestorzy kupujący akcje lub jednostki funduszy akcyjnych jesienią 2007 r. Gdy hossa, będąca już na wyczerpaniu, rzeczywiście się skończyła, ponieśli dotkliwe straty.
Zmiany początkowo są ledwie dostrzegalne i nie obejmują wszystkich instrumentów, na przykład akcji, czy jednostek funduszy. Wręcz przeciwnie, często pojawiają się w przypadku nielicznych i stopniowo rozszerzają na kolejne. Inwestor, nie zajmujący się rynkiem finansowym zawodowo, nie jest w stanie śledzić sytuacji zbyt wielu instrumentów i wychwytywać niewielkie zwłaszcza początkowo ruchy. Zwykle koncentruje się na jednej, dwóch grupach, np. akcjach i obligacjach. Ponadto, przy długo trwających tendencjach, przyzwyczajamy się do ruchu cen w jednym kierunku i zakładamy, że będzie on trwał jeszcze jakiś czas. To zaś często prowadzi do pogorszenia się efektów inwestycji, w skrajnym przypadku do strat, a przynajmniej przegapienia okazji, które pojawiają się w innych miejscach rynku.
Przegapienie zaś to utrata potencjalnego zysku, możliwego do osiągnięcia przy wykorzystaniu fachowej rady. Tej zaś nie uzyskamy u znajomego, ?przy okazji" czy nawet w bankowym okienku, gdzie dokonujemy zwykle prostych operacji.
Najnowsze przykłady obszarów rynku finansowego, w których z takimi ?nieoczekiwanymi" zmianami niedawno mieliśmy do czynienia, to obligacje i kursy walut. Z obligacjami przez kilka lat było podobnie, jak z lokatami bankowymi. Mało kto się nimi interesował. Powszechnie uważane były jako mało atrakcyjne w porównaniu z funduszami akcji, które wówczas biły rekordy popularności. Rzeczywiście, w czasie, gdy stopy procentowe są niskie i utrzymują się na takim poziomie przez dłuższy czas, lokaty bankowe, obligacje i fundusze obligacji nie dają wielkich zysków. Wówczas trzeba korzystać z innych możliwości. Gdy Rada Polityki Pieniężnej zaczęła stopy podnosić, sytuacja się zmieniła. Oprocentowanie obligacji w ciągu kilkunastu miesięcy wzrosło z niecałych 4 do ponad 6 proc. Gdy wydawało się, że stopy procentowe będą rosły nadal, a wraz z nimi odsetki od obligacji, znów nastąpiła zmiana. Teraz mamy do czynienia z początkiem cyklu obniżania stóp.
Czy więc znów nadchodzi zmierzch obligacji? Niekoniecznie.
Podobnie, jak w przypadku akcji, obligacja obligacji nierówna. Różnice są tu jeszcze większe, bo są takie rodzaje obligacji, które przynoszą zyski w czasie wzrostu stóp, są i takie, które dają nieźle zarobić, gdy stopy spadają. Analogicznie, jak w przypadku akcji, które przynoszą zysk lub stratę ze zmiany notowań oraz dochód z dywidendy, obligacje dają zarobić i na odsetkach i różnicach cen, w zależności od sytuacji na rynku. Warto zobaczyć jak w tych zmiennych czasach zachowują się ceny jednostek uczestnictwa funduszy obligacyjnych.
Okazuje się, że te niedoceniane przez kilka lat fundusze mogą przynosić zyski porównywalne do osiąganych przez fundusze akcji. Podobnie zresztą było siedem, osiem lat temu, gdy giełda przeżywała pęknięcie internetowej bańki i silne spadki na rynku akcji. Najlepsze z funduszy papierów dłużnych w dobrych dla siebie czasach są w stanie zarabiać po kilkanaście procent.
Choć zarabianie na obligacjach wydaje się prostsze, niż w przypadku akcji, indywidualny inwestor rzadko ma możliwość osiągania samodzielnie tak wysokich zysków. Fundusze mają tu zdecydowaną przewagę, wynikającą z możliwości wyboru większej różnorodności papierów dłużnych, kupowania ich po korzystniejszych cenach ?hurtowych" i dokonywania różnorodnych operacji tymi papierami w zależności od sytuacji. Jako jedyne mają też możliwość korzystania z obligacji zagranicznych, do których nie ma dostępu przeciętny inwestor indywidualny. To stwarza im znacznie większe możliwości, niezależnie od koniunktury panującej w jednym kraju.
Z równie dynamicznymi i nieoczekiwanymi zmianami mamy do czynienia na rynku walutowym. Ich skutki dotykają nie tylko importerów i eksporterów oraz walutowych graczy, ale także mogą być z powodzeniem wykorzystane przez inwestorów lokujących w funduszach i to zarówno obligacji jak i akcji. Rosnąca siła naszej waluty powodowała, że od kilku lat niezbyt opłacalne było inwestowanie w fundusze zagraniczne akcji i obligacji. Zyski osiągnięte na akcjach były w dużej części ?zjadane" przez niekorzystne różnice kursu walutowego. Teraz sytuacja radykalnie się odwróciła, co widać na wykresach cen jednostek tego typu funduszy. W przypadku funduszy obligacji zagranicznych mamy do czynienia z bardzo dynamicznym wzrostem. W przypadku funduszu akcji zagranicznych można zaobserwować znacznie mniejszą zwyżkę, ale osiągnięta ona została w okresie silnych spadków notowań akcji. Zysk był możliwy do osiągnięcia dzięki osłabieniu polskiej waluty.
Nawet w czasach, gdy i na krajowym i na światowych rynkach ceny akcji spadają, możliwe jest osiąganie zysków z korzystnych różnic kursowych, a przynajmniej uniknięcie strat i zajmowanie dogodnych pozycji przed wzrostem kursów akcji. Tego typu strategie dostępne są dla większości inwestorów za pośrednictwem funduszy inwestycyjnych.
Podobnie jest zresztą z innymi lokatami nominowanymi w walutach obcych, na przykład złotem. Zupełnie inaczej będą kształtowały się efekty inwestycji w tę uznawaną za pewną lokatę na ciężkie czasy, w zależności od tego, czy kupno i sprzedaż będziemy liczyć w złotówkach, czy w dolarach. Różnice te obrazuje prosty przykład. W lipcu 2007 r. można było uncję złota kupić za 650 dol. Dziś jest ona warta około 900 dol. Zysk inwestora wynosi więc 38 proc. Jednak zysk polskiego inwestora, który w chwili zakupu złota musiał w złotówkach zapłacić za nie 1787 zł (wówczas za dolara trzeba było zapłacić 2,75 zł) jest o wiele wyższy.
Dziś sprzedając uncję złota za 900 dol. i zamieniając dolary na złotówki (przy kursie 3,4 zł za dolara) otrzymałby 3060 zł. Jego zysk wyniósłby 72 proc. Ale nie zawsze różnice kursowe działają na naszą korzyść. W lipcu ubiegłego roku cena uncji złota dochodziła chwilami do 980 dol. Dawałoby to prawie 51 proc. zysku, licząc w dolarach. Przeliczając transakcję na złotówki nasz zysk wyniósłby zaledwie 15 proc. Wszystkiemu winne umocnienie złotego. Wówczas sprzedając dolary po 2,1 zł otrzymalibyśmy 2058 zł.
Jakie z tych obserwacji płyną wnioski?
Żeby znaleźć drogę do osiągnięcia zysków w każdych warunkach, trzeba dobrze wiedzieć skąd wieje wiatr. Zdaje sobie z tego sprawę każdy żeglarz i odpowiednio do tego ustawia żagle. Inwestor może także osiągać zysk w różnych warunkach rynkowych, niezależnie od tego, skąd wieje wiatr. Oprócz samodzielnej obserwacji i oceny pogody oraz kierunku wiatru, warto skorzystać z profesjonalnej busoli.
Maciej Dyja Główny Analityk Gold Finance
Jak wynika z raportu przygotowanego przez Nationwide Building Society, cena przeciętnego domu w styczniu wyniosła 150,5 tys. funtów. Oznacza to, że domy potaniały o ponad 18 proc. w stosunku do szczytu hossy, który miał miejsce w lipcu 2007 roku.
W relacji rocznej ceny domów spadły w styczniu o 16,6 proc., wobec 15,9 proc. w grudniu 2008 roku. To największa ujemna dynamika cen w 17-letniej historii raportu przygotowywanego przez Nationwide.
Dane z brytyjskiego rynku nieruchomości w znaczący sposób nie odbiegały od rynkowych prognoz, które zakładały spadek cen o 1,7 proc. miesiąc do miesiąca i o 16,7 proc. rok do roku.
---
Marcin R. Kiepas
marcin.kiepas@xtb.pl
X-Trade Brokers DM S.A.
Jak wynika z raportu przygotowanego przez Nationwide Building Society, cena przeciętnego domu w styczniu wyniosła 150,5 tys. funtów. Oznacza to, że domy potaniały o ponad 18 proc. w stosunku do szczytu hossy, który miał miejsce w lipcu 2007 roku.
W relacji rocznej ceny domów spadły w styczniu o 16,6 proc., wobec 15,9 proc. w grudniu 2008 roku. To największa ujemna dynamika cen w 17-letniej historii raportu przygotowywanego przez Nationwide.
Dane z brytyjskiego rynku nieruchomości w znaczący sposób nie odbiegały od rynkowych prognoz, które zakładały spadek cen o 1,7 proc. miesiąc do miesiąca i o 16,7 proc. rok do roku.
---
Marcin R. Kiepas
marcin.kiepas@xtb.pl
X-Trade Brokers DM S.A.
Analizę bieżącej sytuacji na śląskim rynku nieruchomości przedstawili w czwartek eksperci katowickiej firmy Metropolis, wyspecjalizowanej m.in. w monitorowaniu tego rynku. Specjaliści podkreślają, że obserwowane obecnie tendencje w większości dotyczą nie tylko Śląska, ale również innych regionów kraju.
- Dodatkowym profitem w 2009 r. będzie także przyjęta ustawa dotycząca odrolnienia gruntów m.in. w miastach, gdzie ceny powinny być w tym roku jeszcze niższe - ocenił wiceprezes Metropolis, Marek Wollnik.
M.in. dlatego trwające na rynku nieruchomości spowolnienie specjaliści uważają za najlepszy czas na inwestowanie w działki przeznaczone pod budowę obiektów dla firm. Wywołany ogólnym kryzysem w gospodarce spadek cen dotyczy nie tylko gruntów, ale również mieszkań. Eksperci są przekonani, że spadek cen w stosunkowo krótkim czasie ożywi ruch na rynku.
Analitycy Metropolis przestrzegają jednak, że tańsze grunty nie gwarantują wysokiej jakości realizacji projektu. Podpowiadają, by nie kierować się jedynie ceną, ale przygotowywać projekty spójne pod kątem biznesowym, prawnym, planistycznym i technicznym. Ważna jest też atrakcyjność komunikacyjna terenu pod inwestycje.
Za spełniający takie wymagania eksperci uznali projekt Synergy Park, zlokalizowany - jak wynika z analizy - w jednym z najlepiej skomunikowanych miejsc w Europie - w okolicach węzła autostradowego Sośnica w Gliwicach, gdzie wkrótce przetną się autostrady: istniejąca A-4 i będąca w trakcie budowy A-1.
Według przedstawicieli Metropolis, pod względem atrakcyjności lokalizacji ten rejon porównywalny jest m.in. z obszarem euroregionu Moza-Ren w Niemczech. Jego dobre zagospodarowanie może podnieść rangę aglomeracji górnośląskiej do jednego z najważniejszych regionów Unii Europejskiej.
- Zachowuje on zarazem szansę na powtórzenie sukcesu tzw. Trójkąta Moza-Ren, w rejonie którego pojawiło się już ponad 250 tysięcy firm, na czele z takimi gigantami, jak Mercedes-Benz, Ericsson czy Vodafone - uważają analitycy Metropolis.
interia.pl Czwartek, 29 stycznia (11:25)
Analizę bieżącej sytuacji na śląskim rynku nieruchomości przedstawili w czwartek eksperci katowickiej firmy Metropolis, wyspecjalizowanej m.in. w monitorowaniu tego rynku. Specjaliści podkreślają, że obserwowane obecnie tendencje w większości dotyczą nie tylko Śląska, ale również innych regionów kraju.
- Dodatkowym profitem w 2009 r. będzie także przyjęta ustawa dotycząca odrolnienia gruntów m.in. w miastach, gdzie ceny powinny być w tym roku jeszcze niższe - ocenił wiceprezes Metropolis, Marek Wollnik.
M.in. dlatego trwające na rynku nieruchomości spowolnienie specjaliści uważają za najlepszy czas na inwestowanie w działki przeznaczone pod budowę obiektów dla firm. Wywołany ogólnym kryzysem w gospodarce spadek cen dotyczy nie tylko gruntów, ale również mieszkań. Eksperci są przekonani, że spadek cen w stosunkowo krótkim czasie ożywi ruch na rynku.
Analitycy Metropolis przestrzegają jednak, że tańsze grunty nie gwarantują wysokiej jakości realizacji projektu. Podpowiadają, by nie kierować się jedynie ceną, ale przygotowywać projekty spójne pod kątem biznesowym, prawnym, planistycznym i technicznym. Ważna jest też atrakcyjność komunikacyjna terenu pod inwestycje.
Za spełniający takie wymagania eksperci uznali projekt Synergy Park, zlokalizowany - jak wynika z analizy - w jednym z najlepiej skomunikowanych miejsc w Europie - w okolicach węzła autostradowego Sośnica w Gliwicach, gdzie wkrótce przetną się autostrady: istniejąca A-4 i będąca w trakcie budowy A-1.
Według przedstawicieli Metropolis, pod względem atrakcyjności lokalizacji ten rejon porównywalny jest m.in. z obszarem euroregionu Moza-Ren w Niemczech. Jego dobre zagospodarowanie może podnieść rangę aglomeracji górnośląskiej do jednego z najważniejszych regionów Unii Europejskiej.
- Zachowuje on zarazem szansę na powtórzenie sukcesu tzw. Trójkąta Moza-Ren, w rejonie którego pojawiło się już ponad 250 tysięcy firm, na czele z takimi gigantami, jak Mercedes-Benz, Ericsson czy Vodafone - uważają analitycy Metropolis.
interia.pl Czwartek, 29 stycznia (11:25)
średnia ocen: 4,3